Michael Jackson

Michael Jackson

niedziela, 2 października 2016

64.

Hejo! Oto kolejny odcinek, wydaje mi się, że nie którzy mogą zrobić krzywe miny po przeczytaniu go. xD Ale zapraszam, a następny ukarze się we wtorek. :)



Donata


Sytuacja była bardzo napięta. Mike od tamtego czasu chodził wiecznie podminowany. Starał się na mnie nie wyładowywać, ale nie zawsze mu to wychodziło. Starałam sie być wyrozumiała, naprawdę. Nie brałam niczego jakoś specjalnie do siebie, nie miałam pretensji ani nie chowałam żadnej urazy do niego. Kiedy zaledwie pięc minut po kolejnej awanturze przyszedł do mnie ze zbolałą miną, nie wiedział nawet co powiedzieć. Po prostu podeszłam do niego i mocno przytuliłam. To wszystko naprawdę go przygniatało. Pewnie nawet bardziej niż kiedyś sprawa z molestowaniem.
- Przepraszam... - szepnął cicho wzdychając. Był zmęczony pracą, nie było więc niczym dziwnym to, że dodatkowe prblemy kompletnie wytrąciły go już z równowagi. - Nie mam pojęcia co z tym wszystkim zrobić. Z jednej strony goni mnie praca nad płytą, z drugiej to... A jeszcze gala rozdania nagród... Gdybym mógł, rzucił bym to wszystko w jasną cholerę, naprawdę...
- Dasz radę ze wszystkim. - pogładziłam go lekko po policzku.
- Nie jestem pewien...
- Daj spokój. Jest ciężko, ale jestem z tobą. - pocałowałam go lekko przelotnie i znów przytuliłam. Pozwolił mi się cały zagarnąć wzdychając cicho. Martwiłam się, ale sama nie mogła zbyt wiele zrobić w tej sprawie. Nie był sam. Starałam się jak mogłam by go wesprzeć. Nie zawsze mi wychodziło...
- Dziękuję, że wciąż ze mną jesteś. - szepnął mi na ucho ściskając mnie trochę mocniej.
- A gdzie mam być? Michael... - spojrzałam mu w oczy. - Zawsze będę przy tobie. Obiecałam ci, że nigdy więcej cię nie zostawię i słowa dotrzymam. - teraz ja się w niego wtuliłam. Przyłożyłam policzek do jego piersi. Słyszałam jak bije jego serce. Dość równomiernie, ale i tak czułam jak się denerwuje, stresuje tym wszystkim.
- Ja naprawdę miałbym to wszystko w dupie gdyby nie ty. Boję się, że tobie coś zrobią. - wymamrotał w końcu.
- A co mi mają zrobić? Nikt nie wie...
- Teraz wie ten co go złapali. - stwierdził.
- Siedzi, Mike. Niby jak miałby podać to dalej?
- Nie wiem... tacy mają swoje sposoby. - przycisnął mnie do siebie jeszcze mocniej.
Nastała chwila ciszy podczas której tylko oboje tuliliśmy się do siebie nawzajem. Nikt nic nie mówił... Analizowałam jego słowa. Mogło mi coś grozić? Trochę się przestraszyłam, ale wiedziałam, że nie mogę tego po sobie pokazywać, bo on sam całkiem się załamie. Chciałam być dla niego wsparciem.
- Wcześniej działo się już coś podobnego? - zapytałam w końcu spoglądając na niego. Popatrzył na mnie przez chwilę.
- Nie, nic takiego nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Nie wiem o co chodzi. - przyglądałam mu się przez chwilę.
- Może to jakiś jednorazowy wybryk... - mruknęłam wtulając się znów w niego.
- Może. - zgodził się. - Ale i tak postaram się, żebyś miała najlepszą ochronę. - stwierdził w końcu.
- Jaką ochronę?
- Normalną. - powiedział twardo. - Gdziekolwiek się będziesz wybierać nigdy nie puszczę cię nigdzie samą. Jeśli ja sam nie będę mógł być wtedy z toba, pojedzie z tobą ochroniarz, jeden lub nawet dwóch.
- Oszalałeś...?
- Bez dyskusji... Proszę cię, chociaż ten jeden raz nie sprzeciwiaj mi się. Widziałaś co tu się stało. Widziałaś tego gnoja, słyszałaś co powiedział. Myślisz, że mam zamiar stwarzać komuś jakieś okazje do tego, żeby cię napaść? Na pewno nie. Więc proszę cię, przestań się opierać i zgódź się na to co mówię. - widać było, że jest przerażony perspektywą, że coś może mi się przytrafić. Nie potrzebowałam dużo czasu do namysłu.
- Dobrze, będę wszędzie chodzić z obstawą. Nie denerwuj się już. - powiedziałam wyciągając ręce, żeby objąć go za szyję. Chwycił mnie w pasie i podniósł wysoko, aż moje nogi zadyndały w powietrzu.
- Dziękuję. - szepnął. Chyba to go nieco uspokoiło. Zrobiłabym wszystko byleby się tylko choć trochę odprężył.
Przerażała mnie też jeszcze jedna, inna rzecz. Michael może myślał, że ja tego nie widzę. Że być może uda mu się to przede mną ukryć, ale przeliczył się, ponieważ jestem o wiele bardziej spostrzegawcza...
Praca go wykańczała. Widać to było gołym okiem, ale właśnie w ostatnim czasie zaczął podupadać na zdrowiu jeszcze bardziej. Marniał w oczach, po prostu w zastraszającym tempie... I myślał, że ja nie wiem od czego?
Jego doktorek nie pojawiał się w Neverland, kiedy ja byłam w domu. Ale ktoś mi o wszystkim powiedział. Mike starał się, żeby nikt niczego nie zauważył, ale powiedzmy sobie szczerze... W tak wielkim domu jest mnóstwo ludzi, którzy tu pracują. I nie ma siły, żeby za którymś razem ktoś czegoś nie zauważył. I tak się własnie stało. Pewna pani powiedziała mi o swoich obserwacjach, a ja myślałam, że wtedy umrę.
Kiedy ja wychodziłam z domu z Janet najczęściej, które też nie miała o niczym zielonego pojęcia, on spotykał się tam z tym całym Murreyem. I dawał sobie wstrzykiwać to paskudztwo. Pokojowa naszła ich jak Mike był już cały zwiotczały, myślała, że ten go po prostu zamordował! Narobiła rabanu i chciała dzwonić na policję... Na szczęście...? Udało mu się ją powstrzymać, a po kilku minutach kiedy Michael się wybudził wszystko jej wytłumaczył... i poprosił, by nic mi nie mówiła.
Kiedy zapytałam czemu jednak mi o tym mówi, stwierdziła, że sama się martwi, ale jej to on przecież nie posłucha. Zawsze był dobry dla swoich pracowników, ale uważała, że jeśli ktokolwiek może na niego wpłynąc to tylko ja w tym domu. Już ja na niego wpłynę, pomyślałam sobie...
Przez kilka dni go obserwowałam. Uśmiechałam się, nic nie mówiłam. I moje obserwacje potwierdzały moje kolejne przypuszczenia. Musiał mu to podawać też w studiu. Ale tam mi nic nikt nie powie. Musiałam sama go przycisnąć i wszystko z niego wydusić. Skończyło się to oczywiście kolejną awanturą. Zdarzały się one coraz częściej... Był roztrzęsiony, nie chciał tego pokazywać, ale wychodziło mu to wszystko już bokiem i nie dało się udawać, że nic się nie dzieje.
Postanowiłam pewnego wieczora znów poruszyć ten temat. Spodziewałam się kolejnej kłótni, ale postanowiłam. Nie chciałam, żeby się zatruł, a do tego to wszystko niechybnie prowadziło. Musiałam go przywołac do porządku, inaczej... nie miałam pojęcia jak to będzie dalej wyglądać.
- Michael...? - odezwałam się cicho tego wieczora, kiedy siedział w salonie ze szklanką pełną jakiegoś alkoholu. Jeszcze tego brakowało... - To chyba za późna pora na picie, co? - prychnął. Spodziewałam się.
- Wszystko ci ostatnio nie pasuje, dosłownie wszystko! - wstał z zamiarem odejścia gdzieś, ale chwyciłam go za ramię.
- Nie idź nigdzie. - poprosiłam cicho patrząc mu w oczy. Był zły, podminowany... nie umiał się już chyba ogarnąc z tym wszystkim. Przerosło to go.
- Pójde, żeby ciebie nie widzieć! - warknął.
W tamtym momencie naprawdę sprawił mi przykrość... Znosiłam to wszystko dla niego, te jego humory, utyskiwania, starałam się jak mogłam dodawać mu otuchy, a teraz w zamian dostałam coś takiego.
Wyszedł, odstawiając wcześniej szklankę z hukiem na stole rozlewając nieco jej zawartości, a ja usiadłam wpatrując się w swoje ręce i czułam jak łzy wypełniają mi oczy. Wcale nie starałam się ich powstrzymywać. Jeśli myśli, że pozwolę mu na wszystko na co tylko ma ochotę włącznie z wykończeniem sie na śmierć to się myli. Widać przyszedł czas na terapię szokową. Bardzo często daje należyte efekty.
Skoro tak, pomyślałam, to właśnie taką mu zafunduję. Wstrząs tylko wyjdzie mu na dobre. Wstałam i poszłam do sypialni. Wyciągnęłam małą torbę podróżną i zapakowałam tam parę rzeczy. Nie było tego dużo, nie wybierałam się nigdzie na długo. Wybrałam numer do Janet. Odebrała po trzech sygnałach.
- No co tam? - jak zwykle wesoła. Usmiechnęłam się pod nosem smutno.
- Słuchaj... - zaczęłam niemrawo.
- Coś się stało? - od razu wyłapała z mojego głosu, że coś jest nie tak.
- Można tak powiedziec. - przytaknęłam cicho.
- Co się dzieje?
- Słuchaj, mam pytanie. - miałam nadzieję, że ma czas. - Mogła bym zostać dzisiaj u ciebie?
- Ale... co? Aż TAK??
- Nie. Nie jest źle... - jasne, pomyślałam. - Wydaje mi się po prostu, że Mike potrzebuje terapii wstrząsowej.
- Co?
- Opowiem ci jak się spotkamy. - mruknęłam czekając i mając nadzieję, że mnie przygarnie.
- Dobra. Kiedy będziesz?
- Choćby zaraz...
- Czekam na ciebie. - odetchnęłam lekko. Wspaniale.
- Dzięki.
Rozłączyłam się i zarzucając sobie torbę na ramię wyszłam z sypialni rozglądając się czy kogoś nie ma w pobliżu. Nie było. Złapałam kierowcę. Zdziwił się, kiedy kazałam mu zawieźć się na postój taksówek. Oczywiście, że nie chciałam, żeby ktoś wiedział GDZIE jadę. Nie powiedziałam też tego kierowcy, któremu kazałam wracać.
- Ale... pan Michael kazał panią pilnować... urwie mi głowę, kiedy się dowie...
- Pan Michael ma głęboko gdzieś co się ze mną dzieje, spadaj. - warknęłam i odwróciłam się odchodząc gdzies dalej. No to pojechał. I dobrze, pomyślałam. Niech mu jeszcze powtórzy dokładnie moje słowa.
Złapałam jedną i bardzo szybko znalazłam się pod domem szwagierki. Przywitała mnie radośnie, choć patrzyła na mnie jakby zastanawiała się co się znowu do cholery stało. Przeszłyśmy do salonu we względnej ciszy.
- Więc? Co się dzieje? - zapytała, chyba nie  mogła już wytrzymać. Opowiedziałam jej wszystko. Jak się mogłam spodziewać, wściekła się.
- Nie denerwuj się tak, Jan...
- Jak mam się nie denerwować?! Co on sobie myśli, że jest sam na świecie?! I tak wszyscy skaczą wkoło niego jakby był najprawdziwszym królem! Co za niedołęga! - była naprawdę zła. Odetchnęła kilka razy. - A co to za terapia wstrząsowa, o której mówiłaś?  - spuściłam wzrok.
- Skoro nie chce na mnie patrzeć to ja mu na jakiś czas zniknę z oczu. - mruknęłam cicho. Wciąż było mi przykro i miałam ochotę się rozpłakać, ale się powstrzymałam. Zobaczymy jak szybko zrobi pod siebie.
- No daj spokój... - zaskoczyłam ją. - Dostanie zawału...!
- Nauczy się! Głaskałam go wciąż po główce, gryzłam się w język za każdym razem... I co? Powinnam urwać mu kutasa! Wiesz, że ten idiota po kryjomu teraz w konspiracji przede mną zażywa wciąż ten propofol?! - wytrzeszczyła na mnie oczy.
- Co ty...
- Tak! Dowiedziałam się nie dawno. Pokłóciliśmy się o to ostatnim razem, dzisiaj chciałam porozmawiac z nim jeszcze raz, na spokojnie. To powiedział mi... że wychodzi, żeby na mnie nie patrzeć. Droga wolna. - wywarczałam. Żal jaki czułam do niego zaczynał ze mnie wychodzić.
- Masz rację. Przyda mu się to jednak. - zgodziła się ze mna po chwili milczenia. - Zrobię nam herbaty. - dodała z uśmiechem.
Zostałam na parę chwil sama. Wyciągnęłam telefon. Ciekawe ile czasu minie zanim się zorientuje i zacznie sie dobijać. Bo że zacznie to wiedziałam na pewno.



Michael


Zachowywałem się jak ostatni chuj... i na dodatek byłem tego całkowicie świadomy. Nie umiałem jednak już powstrzymywać zdenerwowania. Stres związany nie tylko z pracą wychodził mi już bokiem, byłem roztrzęsiony, starałem się to ukryć, ale to już nie wiele dawało. Powiem więcej, im bardziej starałem zachowywać sie tak jakby nic sie nie działo, tym bardziej to wszystko było widoczne. To jak potraktowałem swoją żonę było tego tylko kolejnym dowodem.
Było mi wstyd za samego siebie, miałem wyrzuty sumienia... Nie chciałem robić sobie z niej jakiegoś worka treningowego czy czegoś, co będzie przeznaczone właśnie do wyżywania się za wszystko co mnie frustruje. Nie była niczemu winna. Była tak naprawdę jedyną rzeczą, która jeszcze potrafiła sprawić, że przynajmniej na chwilę się odprężałem. Problemy nie znikały, ale choć na chwilę mogłem je od siebie odsunąć, kiedy tuliła mnie nocami w łózku.
Tak naprawdę tylko wtedy miałem czas z nią pobyć. W nocy. Całe dnie przesiadywałem w studiu i miałem tego dość. Jeszcze nigdy dotąd w życiu muzyka tak mi nie zbrzydła. Kiedy rano miałem jechać tam znowu, miałem ochotę wyć. Rzygać mi się chciało, dosłownie. Ale to nie tylko na myśl o pracy. Byłem zmęczony, pewnie i nawet już lekko odwodniony bo jadłem też tak jak... szkoda gadać.
A teraz widać jestem na najlepszej drodze do tego, żeby zostać już całkiem sam. Zamiast całować ją po rękach za to, że ze mną wytrzymuje... Nie miałem już siły. Myślałem już naprawdę o zerwaniu tego kontraktu, ogłoszeniu nie wiem czego, upadłości albo zakończenia kariery i móc mieć to wszystko w dupie... Nie sądziłem, że dojdzie do czegoś takiego. Bardzo ją kochałem. Nie chciałem jej ranić.



Ruszyłem dupę z gabinetu zastanawiając się czy tym razem zachowa się tak samo jak zawsze ostatnimi czasy. Czy po prostu mnie przytuli, a może jednak wreszcie da mi w łeb? Może lepszą opcją okazałaby się ta druga.
Przeszedłem przez salon, ale już jej tam nie było. Poszedłem do sypialni, ale tam też pusto... Trochę się zdenerwowałem. Mogłem ją tu szukać godzinę, jeśli celowo się gdzieś schowała. Postanowiłem przejść się do Alana, powinien coś wiedzieć. Miałem nadzieję.
Ale nawet tam nie dotarłem. Jak tylko wyszedłem z domu natknąłem się na jednego z kierowców. Minę miał nietęgą. Kiedy mnie zobaczył, jeszcze bardziej się zmieszał. Widać było, że nie wie co ze sobą zrobić.
- Co ci jest? - zapytałem podchodząc do niego i przyglądając mu się badawczo. - Co się stało?
- No bo wie pan... - zawsze na pan. Troche mnie to irytowało, ostatnimi czasy nawet bardziej.
- Co?
- Pańska żona...
- Co z Doną?! - od razu się zdenerwowałem. Poczułem jak żołądek mi się zaciska. - Gdzie ona jest?!
- Pojechała... gdzieś. - wytrzeszczyłem na niego oczy.
- Jak to... POJECHAŁA GDZIEŚ?!
- No... kazała się zawieźć na postój taksówek i... pojechała gdzieś dalej... Ja mówiłem, że nie wolno jej się poruszać samej, że pan kazał jej pilnować, ale ona nie chciała o tym słyszeć. - zaczął trajkotać, chyba bał się, że zaraz dostanę szału. Nie mylił się.
- I TAK PO PROSTU POZWOLIŁEŚ JEJ JECHAĆ SAMEJ GDZIE JEJ SIĘ PODOBA??!! - byłem wściekły. Coś dudniło mi w uszach, gdzie ja miałem jej szukać teraz, do cholery?! Boże! Oczywiście, że to moja wina! Potraktowała chyba moje słowa dosłownie.
Facet skulił się patrząc na mnie nieufnie. Miałem ochotę go rozwalić, ale nie wiedziałem co będzie lepsze, przywalenie mu w morde czy rozpoczęcie poszukiwań. Przecież ona jest tam gdzies sama! Zupełnie! Jak coś jej się stanie...
- Zejdź mi z oczu! - wycedziłem wyszarpując telefon z kieszeni i zaczynając do niej dzwonić.
Był sygnał. Odetchnąłem pełną piersią, miałem wrażenie, że się uduszę. Proszę cię, odbierz, błagałem w myślach. Ale nie odbierała. Zapewne celowo. Zagryzłem mocno wargę, inaczej chyba bym się rozpłakał.
Co miałem robić? Kompletnie zwariowałem, nie umiałem logicznie myśleć. Gdzie ona jest? Tylko to jedno pytanie krążyło mi po głowie nie pozostawiajac miejsca na nic innego. W końcu musiałem się trochę ogarnąć... Panika w niczym by mi nie pomogła. Musiałem ją znaleźć, musiałem zacząć myśleć.
Pierwsze co zrobiłem to wykręciłem numer do Janet. To pierwsza osoba, u której mogła się zjawić. Dalej na liście miałem Lisę. U kogo innego mogłaby być? Na całe szczęście moja siostra odebrała prawie natychmiast. Nie zdążyła nawet powiedzieć ani słowa.
- Janet?! Proszę cię, powiedz, że ona jest  u ciebie! Błagam cię, co ja mam robić! - nie wytrzymałem już tego. Jeszcze chwila i naprawdę bym się rozbeczał. Ale wtedy usłyszałem parsknięcie śmiechem mojej siostry, a w tle...
- Idiota. - usłyszałem znajomy głos i automatycznie wszystko ze mnie zeszło.
- Jan... - mruknąłem lekko zachrypnięty.
- No jest u mnie, jest. Nie znikła, nie bój się. Kretynie. - powiedziała.
- Tak, masz rację, jestem kretynem... - zacząłem mamrotać pod nosem do telefonu. Usiadłem na schodach podpierając głowę na ręce. Musiała się domyślić, że nie wyglądam najlepiej w tej chwili.
- Przyjeżdżaj tu do nas. Najlepiej z bombonierą jej ulubionych czekoladek i bukietem stu róż, idioto. - stwierdziła. Pokiwałem głową jak w transie.
- Dobrze. - mruknąłem, a w tle znów usłyszałem głos mojej ukochanej...
- Weź, Janet...!
- Co weź, co weź?! Nima nic za darmo!
Nie oglądałem się za wiele, tylko kazałem ogrodnikowi błyskawicznie wyciąć sto najpiękniejszych róż, a czekoladki miałem zamiar kupić po drodze. Facet trochę się z tym guzdrał, ale wystarczyło, że do niego podszedłem i od razu zrobił sie bardziej wydajny.
Ułożyłem delikatnie bukiet kwiatów na siedzeniu pasażera i ruszyłem, mając nadzieje, że nigdzie się po drodze nie rozwalę. Kupiłem największą bombonierkę jaką udało mi się znaleźć. Być może zachowywałem się jak nawiedzony, ale i tak już byłem wykończony psychicznie. Miałem tylko jedno życzenie, żeby przyjęła moje przeprosiny i wróciła ze mną do domu.
Zajechałem pod dom siostry i wparowałem do środka. Ledwo zapukałem a już ktoś mi otworzył. Przeprysnąłem do salonu, gdzie siedziały, a kiedy ją zobaczyłem siedzącą tam po turecku całą i zdrową odetchnąłem. Był późny wieczór. Naprawdę się bałem...
- Dona, kochanie... - wyskomlałem prawie klękając obok niej. Spojrzała na mnie z ukosa, ale kiedy zobaczyła jak wyglądam... mina jej zrzedła. Sam własnie uświadomiłem sobie, że jestem na skraju załamania nerwowego.
Gdyby chodziło tylko o płytę... byłbym spokojny. Ale pojawiały się coraz to nowe listy z pogróżkami, dostałem znów kolejny prezent... Były to wnętrzności... czegoś... zapakowane w woreczek foliowy, włożony do kartonowego pudełka i przysłane do mnie. Ociekały krwią... chyba nie trzeba tego dodawać... Byłem przerażony, a faceci wciąż nie mogli dobić się do sedna sprawy. Krążyli w kółko w okół jak to nazwali paczki z cukierkami, ale nie wiedzą jak ją otworzyć, żeby dobrać się do jej zawartości. Wywnioskowałem z tego, że wiedzą już wystarczająco dużo, ale brakuje im ostatniego, najważniejszego kawałka układanki.
Między innymi dlatego tak się przeraziłem, kiedy Dona sama pojechała gdzieś wieczorem. Tu była bezpieczna... ale przecież zanim się tu dostała, ktoś mógł jej coś zrobić... Odchodziłem powoli od zmysłów. Jak miałem ją chronić, skoro sam nie potrafiłem obronić siebie? Bałem się, że nie dam rady zapewnić jej bezpieczeństwa. Myślałem nawet, że może lepiej by było gdyby wróciła do Polski. Ale umarłbym z niepokoju nie mając jej przy sobie w takiej sytuacji. Z tego nie było wyjścia...
Wciąż szukałem jakiegoś rozwiązania, ale żadne na które do tej pory wpadłem nie nadawało się. Nie rozwiązywało całego problemu. Ktoś mi powiedział, że może czas sięgnąć po naprawdę drastyczne środki prawne... Co miał przez to na myśli, nie miałem pojęcia i nawet się nad tym nie zastanawiałem. Wygrażali mnie i mojej rodzinie śmiercią. Jeszcze brakuje by JEJ coś się stało... Wtedy to będzie już szczyt mojej wytrzymałości. Ktoś chce mnie doszczętnie zniszczyć i doskonale wie, JAK to zrobić. Komu aż tak na tym zależy?
- Już spokojnie. - powiedziała przygarniając mnie całego do siebie. Tego nie dało się już opanować, rozpłakałem się. Ona za powód mojego stanu uważała tylko moją pracę. Prawda była taka, że na to wszystko składało się wiele różnych czynników.
Janet ulotniła się dyskretnie i zostaliśmy sami. Położyłem się kładąc głowę na jej kolanach i czułem jak głaszcze mnie po włosach. Tak bardzo ją kochałem... Bałem się, w każdej jednej minucie, że coś jej się stanie. Nie tyle nawał pracy co właśnie ten strach mnie wykańczał.
- Mike. - mruknęła. Pociągnąłem nosem obejmując wciąż jej nogi. - Musisz coś z tym zrobić. Mówię nie tylko o tym paskudztwie, które dajesz sobie podawać coraz częściej. Mówie o całej sprawie. Ja nie jestem już w stanie ci bardziej pomóc...
- Wiem. Masz rację. - mruknąłem cicho.
Co innego miałem jej powiedzieć? Nie powiedziałem jej prawdy i nie zamierzałem tego robić. Gdyby dowiedziała się o czymś takim to nie wiem... ale najprawdopodobniej dostałaby zawału. Miałem ją chronić. Uświadomienie jej o takich rzeczach jak anonimy, zdechły szczur i zwierzęce flaki nie leżą w definicji tego słowa. Przynajmniej w moim przekonaniu.
Wróciliśmy do domu. Jakoś doprowadziłem auto a ona trzymała na kolanach kwiaty i słodycze. Przyglądała mi się ukradkiem... Chciałbym ją uspokoić, ale nie miałem pojęcia jak to zrobić. Byłem pewny, że podświadomie coś wyczuwa, ale nie jest tego jeszcze świadoma. Nie miałem zamiaru jej w tym pomagać.
W sypialni, kiedy już oboje leżeliśmy w łóżku, przytuliła się do mnie. Przycisnąłem ją mocno do siebie, chciałem by czuła, jak mi na niej zależy. Chyba się domyśliła.
- Kocham cię. - szepnęła spoglądając na mnie w ciemności. Uśmiechnąłem się. - Idziesz jutro do pracy? - ton jej głosu wyrażał dobitnie co myśli.
- Nie. - odpowiedziałem cicho. - Jutro wieczorem rozpoczyna się gala rozdania nagród... - westchnąłem. - Dali mi wolne, żebym mógł tam być. - wyjaśniłem.
- Aha. - mruknęła. - Więc do tego czasu gnijesz jutro cały dzień w łóżku. Zrozumiano? - spojrzała na mnie takim wzrokiem, że nawet nie śmiałem zaprzeczać. Uśmiechnąłem się i pokiwałem głową zgadzając się.
W niedługim czasie zasnęła, ale ja nie mogłem spac. Wciąż po głowie krążyła mi sprawa tych gróźb... Jak ja miałem to rozwiązać... ? To była jakaś masakra po prostu... Byłem w czarnej dupie, nie miałem żadnego pola manewru. Czułem się otoczony ze wszystkich stron i nawet nie wiedziałem przez kogo. Nie umiałem się bronić. To była beznadziejna sytuacja...
I to stało się tak nagle, praktycznie z niczego, z dnia na dzień. Jednego dnia byliśmy szczęśliwi, a następnego już... to. Powinienem był starać się zasnąć, ale nie potrafiłem. Byłem zbyt przerażony. Całkiem mnie to rozbiło.
Następnego dnia zrobiłem tak jak chciała Dona, a więc leniuchowałem cały czas. Dopóki mogłem, bo gdy nadszedł czas wylazłem z łóżka i zacząłem się szykować. Myślałem, żeby ją ze sobą zabrać... ale bardzo szybko porzuciłem ten pomysł. Po pierwsze, Dona nie lubi takich imprez, po drugie od razu wszyscy zaczęli by się domyślać prawdy a to mi nie potrzebne. Myślałem, że będe mógł to upublicznić, ale w tej sytuacji...Priorytetem było jej bezpieczeństwo.
- Będzie dobrze, zobaczysz. - pocieszyła mnie podając mi marynarkę. Uśmiechnąłem się niemrawo. - Nazbierasz tych statuetek i pojedziesz do domu, tyle.
- Będę musiał tam coś jeszcze zaśpiewać... Szlag mnie trafi... - wymruczałem przecierając twarz dłonią. Podeszła do mnie i objęła w pasie. Po chwili poczułem jak delikatnie przywiera do moich ust.
- Będzie dobrze. - powtórzyła pewnym siebie głosem. - Poradzisz sobie.
- Mam nadzieję. - mruknąłem i pocałowałem ją mocniej. Przeczesała mi włosy palcami sprawiajac, że przyjemne dreszcze przebiegły mi wzdłuż kręgosłupa.
W końcu wyjechałem. Droga minęła mi jak zwykle ostatnio na ponurych myślach. Wciąż starałem się wymyślić jakieś rozwiązanie tego wszystkiego... ale nic nie przychodziło mi do  głowy. Miałem nadzieję, że może oni sami coś wkrótce wymyślą, bo ja już nie dawałem rady sam w tym wszystkim...
To była tak naprawdę rutyna, ale akurat w tamtym momencie gala była ostatnią rzeczą na jaką miałem ochotę. Modliłem się by to wszystko zleciało jak najszybciej. Miałem zamiar ulotnić sie stamtąd jak to tylko będzie możliwe.
Czułem jak irytacja i zdenerwowanie z minuty na minuty we mnie wzrasta. Byłem nominowany do kilku kategorii i oczywiście zgarnąłem wszystkie nagrody. Wychodziłem po kilka razy tak jak po premierze Thrillera, tylko że teraz nie tryskałem radością. Wyglądałem fatalnie. Wystarczyło na mnie spojrzeć, żeby się zacząć domyślać, że nie żyje mi się ostatnio najlepiej. Starałem sie jednak robić dobrą minę do złej gry i nie dawać niczego po sobie poznać. Miałem nadzieję, że mi to wychodzi.
Zaśpiewałem dwa kawałki i naprawdę marzyłem, żeby się stamtąd wyrwać. Nawet nie czułem żadnej, absolutnie żadnej satysfakcji. Robiłem to czego oczekiwali z nadzieją, że za chwilę będę mógł stamtąd uciec. Kiedy mi się to udało odetchnąłem... Nikt mnie nie zatrzymywał. Może nawet tego nie zauważyli, że już mnie nie ma. Nie miałem zamiaru zostawać tam ani minuty dłużej.
Śpieszyło mi się do domu i to bardzo.
Następny dzień był już rutynowy. Rano pojechałem do studia i siedziałem tam do późna. Dona wciąż się zamartwiała, ale co miałem jej powiedzieć? Obiecałem jej, że nigdy więcej nie wezmę do ręki tego paskudztwa. Ale bardzo szybko przekonałem się o swojej słabości. Może działanie tego leku traciło na wartości, ale jednak zasypiałem po nim. Kiedy przestałem go przyjmowac, a musiałem iść do pracy nie miałem siły nawet o tym myśleć.
- Ja nie widzę problemu, panie Jackson. - mój lekarz przyjechał do mnie pewnego razu po kilku dniowej przerwie. Chciał zobaczyć jak się mam. Kiedy mnie zobaczył od razu się domyślił, że jest jeszcze gorzej niż przedtem. Spojrzałem na niego. - Podam to panu po prostu i już. Nikt nie musi przecież wszystkiego wiedzieć.
- Obiecałem żonie... - mruknąłem.
- A żona będzie teraz o wszystkim decydować za pana? - popatrzył na mnie przelotnie. - Pana decyzja. Ja mam wszystko przy sobie jak zawsze.
Patrzyłem na  niego przez jakąś chwilę. Myślałem. Nie chciałem jej oszukiwać, ale... pomyślałem, że ten jeden raz nic złego się nie stanie.
- Dobra. Dawaj. - powiedziałem w końcu podwijając rękaw. - Zaraz i tak będę kończył... Jak już się tu wybudzę jakoś dotrę do domu i się położę... tylko zamknij drzwi i zasłoń szybę... - z korytarza każdy mógł tu zajrzeć. Zrobił co powiedziałem.
Położyłem się na skózanej sofie na płasko i czekałem, aż ze wszystkim do mnie podejdzie. Byłem już tak wykończony, że nie czułem już nawet strachu przed igłą. Poczułem tylko lekkie ukłucie... i odleciałem.
Ocknałem się dokładnie sześć minut potem. Przez pierwsze kilka chwil nie mogłem się podnieść. Czułem się jakby coś mnie przygniatało. Ale po jakimś czasie dźwignąłem się w końcu. Miałem wyrzuty sumienia, obiecałem Donie, że więcej tego nie ruszę... Ale jakoś musiałem funkcjonować. Kiedy nawet nie musiałem iść do roboty nie mogłem spac. To mi pomagało zasnąć.
Odszukałem kierowcę i pojechaliśmy do domu. Bałem się, że Dona czegoś się domyśli, kiedy mnie zobaczy, ale okazało się, że jednak nie. Kiedy mnie zobaczyła oczywiście od razu zmartwiała, ale powiedziałem jej, że jestem po prostu zmęczony. Po błyskawicznym prysznicu położyłem sie do łóżka i już mnie nie było.
Nie był to sen nie wiadomo jakiej jakości, ale zawsze coś. Lepsze to niż nic. Dzięki temu jeszcze żyłem. Odsuwałem na bok swoje lęki, kiedy zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że przyjmuję to coraz częściej. Tłumaczyłem to sobie tym, że jest to jak na razie jedyna rzecz, która jako tako pozwala mi odpocząć. Jak do tej pory nie mogłem odpocząć sam, ponieważ COŚ mi na to nie pozwalało.
Następnego dnia znów to samo... Czułem, że marnuję sobie życie w tym biegu. Ale nic innego nie mogłem robić. Do końca pracy zostało już nie wiele, miałem nadzieję, że kiedy już zakończę prace nad krążkiem trochę odetchnę. Dowiedziałem sie tego dnia, że trasa nie rozpocznie się bezpośrednio po premierze płyty, będe miał kilka tygodni na odsapnięcie. Ucieszyłem się niezmiernie. Być może to spowodowało, że ten dzień nie był az taki zły.
W trakcie pracy dostałem telefon od ludzi. Powiedzieli mi, że koniecznie muszą się ze mną spotkać w sprawie tych pogróżek. Zapytałem czy coś mają.
- Tak, mamy ich, panie Jackson. Ale nie możemy tak wpaść tam jak Filip z konopi. Musimy najpierw porozmawiać i ustalić co dalej. Sprawa jest naprawdę poważna. Obawiamy się, że...
- Że co? - poczułem niemiły ucisk w żołądku.
- Że nie wystarczą tradycyjne środki. Będziemy chyba musieli... odwołać się do naprawdę... ciężkiej artylerii.
Boże, pomyślałem... Aż tak źle? Aż bałem się tam do nich jechać parę godzin później. Kiedy wchodziłem do pomieszczenia razem z Quincym jak zawsze, czułem wyraźnie, że jest źle. Bałem się tego co zaraz mi powiedzą. Myślałem tylko o Donie. O tym by ona była bezpieczna.
- Niech pan usiądzie. - mruknął jeden z nich. Zrobiliśmy oboje tak jak kazał. Miny mieli poważne. - To co pan tu teraz usłyszy może się panu wydać śmieszne lub po prostu niedorzeczne, ale zapewniam pana, że to prawda i radzę w to uwierzyć. - wytrzeszczyłem na niego oczy.
- Prosze mówić. - wychrypiałem tylko. Quincy miał podobną minę do mnie.
Facet usiadł naprzeciw nas. Siedzieliśmy we czterech w małym pomieszczeniu, ja, Quincy, i dwóch facetów, z którymi współpracowałem od kilku lat. Od czasu oskarżeń o molestowanie.
- To tajna grupa, zorganizowana. - zaczął mówić grobowym głosem patrząc na nas posępnie. - Świat nie ma pojęcia o ich istnieniu. A jeśli jakieś jednostki o nich słyszały, wyśmiały te informacje. - wstrzymałem oddech. To o czym on mówi? - Nie nazywają się mafią, ale działają na takich zasadach. Swoją hierarchią... obyczajami, jakkolwiek by tego nie nazwać bardziej przypominają... sektę. - teraz już byłem śmiertelnie przerażony.
Nastała chwilowa cisza, po której facet ciągnął dalej.
- Możemy nazwać ich sektą, choć oni i tak też siebie nie nazywają. Przyjęli nazwę... Illuminati. Słyszeliście może? - zmarszczyłem brwi. - Widzę, że nie bardzo. Nic w tym dziwnego. - wstał, podszedł do stolika obok i podał nam kilka starych czarno białych fotografii. Była na nich grupa osób, za pewne mężczyzn, ubranych w długie szaty i z kapturami zaciągniętymi na głowy tak ,że żadnemu nie było widać twarzy. - Krążą o nich pewne informacje, ale większość z nich nie jest prawdziwa. Illuminati pierwotnie było zakonem. Nie byli to ludzie źle usposobieni. Zakonów było mnóstwo różnej maści... Krzyżacki, Templariuszy... Każdy ma swoją historię. Oni również. Ci tu jednak najprawdopodobniej przywłaszczyli sobie tą nazwę na własne potrzeby i z pierwotnym zakonem nie mają nic wspólnego.
- Za dużo tego dla mnie... - szepnąłem pochylając się i chowając twarz w dłonie.
- Więc czego oni od niego chcą? - głos zabrał Quincy.
- Żeby ich jakoś wsparł. To są ludzie naprawdę dziwaczni, opętani jakimiś chorymi ambicjanmi, których nie powstydziłby się nawet Adolf Hitler. Naprawdę. - popatrzył na nas znacząco. - Podobnie jak on, choć w nieco innej, można by powiedzieć, śmiesznej scenerii chcą wywrzeć swój wpływ na świat. Krótko mówiąc, zawładnąć nim, ale tak, by nikt ich o nic nie podejrzewał. Ba, nawet nie domyślał się ich istnienia. Mają jednak pecha, ponieważ MY o nich wiemy. - uśmiechnął się lekko. Krążył po pokoju i zbierał różne rzeczy. - Sprawa jest poważna, panie Jackson. - mruknął.
- Niby jak on ma ich wesprzeć? W czym i przy pomocy czego? - zapytał znów Q. Sam chciałbym to wiedzieć właśnie.
- Właśnie... Nie jestem nikim wielkim, nie mam nad nikim władzy...
- I tu się mylisz. - wtrącił facet. - Masz wielką władzę. Przynajmniej wedle ich poglądów na cały świat i umysł człowieka. - nic z tego nie rozumiałem. - Domyślam się, że pan nie wiele z tego rozumie. Spróbuję to panu jakoś wytłumaczyć. Można się śmiać, naprawde brzmi to jak dobry dowcip, ale naprawdę jest tak, że oni uważają że muzyką można w dowolny sposób wpływac na człowieka. I jest to nawet udowodnione naukowo. Ci, którzy więcej słuchają metalu i tym podobnych częściej popełniają przestępstwa. A z tego co wiemy twoja muzyka przyciąga rzesze ludzi. Dla nich jesteś jak nieoszlifowany diament. Możesz być naprawdę cenny i przydatny. Jeśli udałoby się im cię zmusić jakimś sposobem do przyłączenia się do nich, najprawdopodobniej twoja twórczość diametralnie by się zmieniła, a ludzie jej słuchający otrzymaliby zakodowany odpowiednio podprogowy sygnał. Im więcej tych odbiorców tym większy chaos. W ich mniemaniu i taki mają plan. Narobić jak największego rabanu, a potem zza pleców jakiejś marionetki ten cały bajzel posprzątać wedle własnego uznania, tak jak im się będzie podobać.
Patrzyłem na niego wielkimi jak cebule oczami. Przecież to są jakies bzdury!
- Jak moja muzyka może wpływać na ludzi?! Oszaleli!
- Jak mówiłem, są nawet prowadzone badania w tym temacie i potwierdza się, że ci którzy słuchają ciężkiej muzyki czy jak to się tam nazywa, tych idiotów podrzucającymi globusami nad swoją gitarą są o wiele bardziej skłonni do popełnienia jakiegoś przestępstwa. Stają się drażliwi. Niespokojni. Łatwo popadają w konflikty, zaostrza się u nich agresja, niekiedy wpadają też w depresję. A z kolei to co pan tworzy... nie wiem jak zwać, ale oni sami mówią, że jesteś jak antidotum na tych drugich. To naprawdę brzmi jak bajka, ale to są fakty. - popatrzył znów na mnie znacząco.
- Czyli... - odezwał się znów Q. - Nie ważne co mówią... Ważne, że to wariaci i w to wierzą.
- Właśnie, otóż to. - przyznał mu rację.
Boże, to jest jakiś koszmar, pomyślałem... I co ja mam teraz z tym zrobić?
- Kończę karierę. Natychmiast. - wychrypiałem.
- To nic nie da. Możesz śpiewać chociażby kameralnie. To nie zrobi im różnicy. Dopóki zyjesz, będą sie o ciebie wytrwale 'starali'. - nakreślił cudzysłowy w powietrzu.
- To co mam zrobić?
- Nie mamy jeszcze gotowego planu... - westchnął. - Ale mamy parę pomysłów, o których powiemy ci w czasie. Narazie radzę ci udawać, że o niczym nie masz zielonego pojęcia. To gwarancja jako takiego bezpieczeństwa. Na razie nikogo jeszcze nie zaatakowali, a te psie flaki to pikuś.
- W porównaniu z tym co może się stać. - szepnąłem. Byłem przerażony. Śmiertelnie.
- Prawda. - przyznał. Patrzył na mnie przez chwilę. - Zrobimy co w naszej mocy by cię z tego wyciągnąć, ale już teraz mówię ci uczciwie, że to nie będzie proste i może trwać nawet... latami. - westchnąłem pokonany.
- A co z Doną? - byłem zrozpaczony. Była taka młoda... Miała żyć w strachu?
- Najlepiej... - zacząl jakby się zastanawiał. - Jeśli na razie o niczym się nie dowie. Niewiedza gwarantem jej bezpieczeństwa. - zgodziłem się natychmiast. Wiedziałem, że to prawda. Nie musiał mi tego tłumaczyć.
Wyjechaliśmy stamtąd niedługo potem. Q prowadził, ja nie byłem w stanie. Byłem zbyt roztrzęsiony. Nawet nie wiedziałem kiedy znaleźliśmy się z powrotem w Neverland. Nie wysiadł od razu. Popatrzył na mnie.
- Spróbuj się odprężyć. Wykończysz się zanim zdążą cię do czegokolwiek przekonać. - spojrzałem na niego.
- Przekonać? Nie ma takiej rzeczy na świecie, takiego argumentu, którego mogliby użyć... - wiedziałem o tym doskonale. Nie miałem najmniejszego zamiaru na ich życzenie mieszać ludziom w głowach, czy to możliwe czy też nie. - Kierowca cię odwiezie. - rzuciłem wysiadając.
Tak zrobił. Siadłem w salonie i poczułem jak wszystko mi się wali na głowę... Nie spodziewałem się czegoś takiego... Nigdy w życiu bym nie przypuszczał, że uwikłam się w takie rzeczy i to nawet o tym nie wiedząc. Nie prosiłem się o coś takiego.
Te rozmyślania przerwał mi telefon. Nie znałem tego numeru, ale musiał to być ktoś albo z rodziny, może których brat zmienił numer, albo z wytwórni, ze studia... Odebrałem.
- Halo? - odezwałem się pocierając oczy palcami...
- No, już myślałem, że się nie doczekam, naprawdę. - usłyszałem w słuchawce obcy głos. Nie wiedziałem kto to.
- Kto mówi?
- Aaa to sie dowiesz w swoim czasie. Ostatnio przysłałem ci prezent, pamiętasz tego słodkiego szczurka? - głos miał pełen wesołości... ale mnie nie było do śmiechu. Zebrało mi się na wymioty. - Zostawiłem przy nim wiadomość dla ciebie. Na pierwsze spotkanie się nie stawiłes. A szkoda. Czekaliśmy na ciebie. Bardzo nas zawiodłeś. Ale nie jesteśmy pamiętliwi, Michael, nie.
- Czego... ode mnie chcesz, wariacie?
- Wariacie? - zaśmiał. - Nie jestem wariatem, Michael. Jestem tak samo normalny jak ty. Więc... jesli ja jestem wariatem to ty też musisz nim być, prawda? - uśmiechnął się, wyczułem to. - Przechodząc do meritum... Dzwonię do ciebie o tej później porze, przepraszam cię za to tak w ogóle, żeby powiedzieć ci... zaprosić cię tak naprawdę na kolejne spotkanie. Ale proszę cię, żebyś jednak się pojawił. Wiele osób nie może się ciebie doczekać. - niby zwykłe słowa, ale doszukałem się w nich groźnego podtekstu. - Co ty taki małomówny? Sam do siebie gadam. Co u ciebie słychać? Gala się udała prawda? - to był prawdziwy psychol.
- Jesteś nienormalny...
- Ja do ciebie miło, a ty mi z takimi rzeczami, no naprawdę... No ale dobrze. Więc jeśli wolisz, żebym się streszczał, przejdę w końcu do sedna. Za tydzień, o godzinie czternastej, w tym samym miejscu co wtedy, ok? Opuszczona szkoła taneczna, sala numer 3. Do zobaczenia, Michael. - zakończył z naciskiem i się rozłączył.
Popatrzyłem na swój telefon nie mając pojęcia co robić. Spojrzałem za siebie w korytarz prowadzący w kierunku sypialni... Dona już pewnie spała... Co miałem zrobić? Iść tam? Czy znów to zignorować...? Powiedzieć facetom o tym telefonie czy zatrzymać to dla siebie... Co wtedy? Iść bez słowa? Bałem się, że jeśli się znów nie pojawię naprawdę komuś coś zrobią. Bałem się, że Dona... Znów ukryłem twarz w dłoniach. Musiałem szybko podjąć jakąś decyzję. I podjąłem. Nieważne co się ze mną stanie, ona musi być bezpieczna.
Porwałem jakąś kartkę papieru i długopis, które leżały na stoliczku pod telewizorem i zacząłem pisać. Nie wiedziałem po co to robie, ale czułem taką potrzebę. Nie zajęło mi to wiele czasu. Wsadziłem złożoną kartkę w kopertę, którą zakleiłem i napisałem na niego jej imię i nazwisko. Donata Leszczynska. Patrzyłem na to tylko przez chwilę, po czym wstałem i udałem się do jednego z moich gabinetów, tego w którym trzymałem prace nad płytami. Był tam ten segregator w którym znalazła te wszystkie zdjęcia, które jej zrobiłem. Tam właśnie wsadziłem tą koperte z listem.
Czułem, że muszę tak właśnie postąpić. Jeśli coś mi sie stanie... Miałem nadzieję, że nigdy nie zobaczy tego listu i nigdy go nie przeczyta... Ale musiałem. I zdecydowałem. Zdecydowałem, że pójdę na to spotkanie i zobaczę mordy tych wszystkich, któzy za wszelką cenę chcą mnie zniszczyć.

2 komentarze:

  1. Nie, nie MOŻESZ!!!!
    No ale paczaj Ilumianti, w wykluczyłam ich na samym początku twierdząc, że to jest zbyt proste. Czyli co będzie hoax? Bo wiesz z tego co zrozumiałam trzeba wytoczyć najcięższe działa i będą się go "czepiać" aż do śmierci, więc teoretycznie mógłby "umrzeć" wcześniej. Ja ci tu zapowiadam, że jeżeli oni mu coś w tej sali tanecznej zrobią czy coś to ja zrobię coś tobie, że te psie flaki i rozkładający się szczur to będzie pikuś. I jak ja mam wytrzymać do wtroku co? Jeszcze ten zakichany doktorek w dupe niech się pocałuje, bo te jego leczenie jest do kitu. Nadawał by się do polskiej służby zdrowia xD
    Terapia wstrząsowa była genialna. A go na nogi postawiła. Dona to jednak potrafi nim wstrząsnąć. Po prostu ryczałam ze śmiechu xD
    A później taka powaga i wchodzą tajniacy. I nie podoba mnie się to oj nie podoba. I o co chodzi z tym listem? Jakiś testament? No prędzej to byłoby jakieś wytłumaczenie dlaczego tak się stało. Nie wiem nie wiem. A mogłam rozdział przeczytać dopiero jutro mniej bym w niepewności była.
    No nic weny ci życzę duuużo. A ja czekam po to mi tylko pozostało.
    Pozdrawiam ;***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie mogę. xD Ja ci powiem tak... że nic ci nie powiem. xD Do końca zostało raptem parę rozdziałów, o to mogę powiedzieć. A potem to się zobaczy jak będę miała czas z pisaniem. Ale będzie na pewno. :)
      Pozdrawiam. :)

      Usuń

Komentarz motywuje! :)