Michael Jackson

Michael Jackson

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

3.

Donata

- Dziękuję panu, do widzenia. - pożegnałam się mało entuzjastycznym tonem.
Jak zwykle to samo. 'Zadzwonimy do pani, damy pani znać'. Zadzwonimy. Co najmniej jakbym mogła leżeć i czekać do samej śmierci na ten telefon. Niestety, jednak nie mogłam, potrzebowałam zatrudnienia i to natychmiast. Czułam, że ten wyjazd był strzałem kompletnie na ślepo i to jeszcze w ciemno. Co ja sobie myślałam? Że tak łatwo jest się osiedlić w Stanach? A rodzice mi mówili: nie leć! Jak zwykle musiałam zrobić po swojemu.
Ale nie żałowałam swojej decyzji. Mimo wszystko cieszyłam się, że pomimo porażek jak do tej pory wciąż miałam wolę walki i nie pozwalałam sobie całkiem zatonąć. Ale cudu już chyba nie miałam się co spodziewać. Czas zacząć się poważnie zastanawiać nad powrotem do kraju.
Już miałam wychodzić z restauracji, kiedy dostrzegłam dziwną scenę. Jakiś zamaskowany facet stał przy wozie, którym zostałam tu przywieziona, a obok niego stała jakaś kobieta i kierowca samochodu. Wystraszyłam się. Pierwsze co mi przyszło do głowy to to, że ten facet w kapeluszu, ciemnych okularach i masce na gębie, krótko mówiąc, chce zrobić coś... nieprzyjemnego. Po chwili jednak został odciągnięty przez kobietę i oboje zniknęli. Stałam jeszcze przez chwilę za szybą, aż w końcu wyszłam powoli zbliżając się do faceta. Uśmiechnął się miło, kiedy mnie zauważył.
- Już? I jak? Udało się? - miał taką minę co najmniej jakby naprawdę mu zależało, żebym dostała tą posadę. Odwzajemniłam słaby uśmiech.
- Zadzwonią. Będzie dobrze. - mruknęłam i otworzyłam tylne drzwi chcąc wsiąść do środka, kiedy zadał mi pytanie.
- Dlaczego pani stała za szybą zamiast od razu do nas podejść? - chyba naprawdę był zaciekawiony. Wsiadłam do samochodu, a gdy on zrobił to samo odpowiedziałam.
- Wystraszyłam się, to chyba jasne. Nie widział pan jak ten facet wyglądał? Pierwsze skojarzenie z kryminalistą. - zaczął się śmiać.
- Zapewniam panią, że nie jest żadnym kryminalistą.
- A kim jest? - zapytałam zaciekawiona.
- Właścicielem posesji 'Neverland'. A ta kobieta to była jego młodsza siostra.
Zgłupiałam. Właściciel Neverlandu? Czyżbym widziała... Jacksona? I to we własnej osobie. No tak, przecież on na mieście zawsze chodzi w maseczkach. Mogłam się domyślić. Ale tak czy owak, cieszyłam się, że jednak nie podeszłam.
Nie chciałam już nigdzie jechać, więc wróciliśmy prosto do hotelu. Byłam już zmęczona ciągłymi jazdami, ale wiedziałam, że bez tego nic nie osiągnę. Podeszłam do okna. Robiło się pochmurno, zapowiadali burzę, a więc chyba tym razem prognozy się sprawdzą.
Dziwne, ale uwielbiałam deszcz. Zwłaszcza kiedy płakałam. A ostatnio zdarzało się to bardzo często. Krople deszczu zmywały łzy, nie pozostawiając po nich ani śladu. Jedynie w środku wciąż serce krwawiło. Otworzyłam drzwi i wyszłam na mały balkonik. Spojrzałam w niebo. Chmury przybierały najróżniejsze kształty. Do dziś pamiętałam jak byłam mała i nazywałam je po kształtach.
Miałam tyle marzeń, zapału i chęci. Jednak zdałam sobie sprawę, że to chyba nie wystarczy. Nie utrzymam się tu. Będzie trzeba po prostu wrócić do domu. Nie uśmiechało mi się to ani trochę, ale co innego mogłam zrobić? Dopóki miałam za co kupić bilet. Później może być ciężko.
Jeśli naprawdę robota nie spadnie mi z nieba, nie będę miała wyboru. Poczułam jak łzy zaczęły wzbierać mi w oczach. Pierwsza łza zsynchronizowała się idealnie z pierwszą kroplą deszczu. Po chwili już mokłam w ulewie. Działało to na mnie kojąco. Czułam się, jakby ten deszcz zmywał ze mnie wszystkie trudy i troski. Kiedy pierwszy grzmot strzelił w powietrze schowałam się do środka.
Nawet się nie przebrałam, po prostu nago położyłam się do łóżka. Otulona delikatną kołdrą, zaczęłam na poważnie rozważać wszystkie za i przeciw i podjęłam decyzję. Jeśli do końca tego tygodnia nic nie znajdę, nie ma co dłużej tu ślęczeć. Kupię bilet do Warszawy i wracam do domu.

***

Obudził mnie głośny grzmot. W pierwszej chwili nie wiedziałam gdzie jestem, w pokoju było zupełnie ciemno. No tak... Nie ma prądu. Spojrzałam na swój telefon. Była dopiero godzina dwudziesta, a przez te chmury burzowe zrobiło się ciemno jak w nocy. Siarczysty deszcz siekł w szyby, wygrywając posępne melodie.
Wstałam i podeszłam do okna. Nie było piorunów, aby tylko gdzieniegdzie błysnęło, burza chyba się już oddalała... Ale chmury wciąż wisiały nad miastem. Było ciemne... Bez tych wszystkich licznych świateł wydawało się takie... martwe... Objęłam się ramionami, miałam wrażenie, że to sygnał ponaglający mnie do powrotu. Wiadomość od Boga, że nie ma tu dla mnie miejsca. Tak bardzo chciałam tu zostać.
Ale postanowiłam dłużej nie zwlekać. Szlag niech trafi te pieniądze, które zapłaciłam. Wracam natychmiast. Postanowiłam tylko ostatni raz przejść się po mieście. Wydawało się to wręcz szaleństwem, żebym szła w taką ciemnicę i ulewę, ale nie przeszkadzało mi to. Pogoda idealnie odwzorowywała panujący we mnie chaos. Tak wyglądało moje wnętrze... jak ten obraz za oknem.



Z westchnieniem zaczęłam się ubierać. Założyłam na siebie dosłownie byle co i wyszłam z pokoju zamykając go. Grzmoty wciąż było słychać, nawet na korytarzu, chociaż były trochę przytłumione. Kiedy recepcjonistka zobaczyła mnie na schodach, od razu chyba domyśliła się, że nie zbyt  dobrze mi się powodzi. Uśmiechnęłam się do niej i podeszłam na chwilę.
- Wychodzę na spacer, wrócę za godzinę, zanim zamknięcie. - wymruczałam na co wywaliła na mnie oczy.
- Ale jak to? W taką pogodę?! - uśmiechnęłam się znów i wyszłam z budynku.

Stałam przez kilka minut na chodniku patrząc w czarne niebo. Kłębiło się na nim mnóstwo różnych kształtów. Czarne wielkie grudy waty... Tak można by to opisać. Gdzieniegdzie rozbłyskały ukazując w pełni swój kształt, kolor i fakturę. Były w pewien sposób piękne. Urzekające i groźne za razem.
Ruszyłam przed siebie będąc już całkowicie przemoczona. Nie znałam miasta, ale przez te kilka dni poznałam najbliższą okolicę, jeżdżąc w te i z powrotem z szoferem. Niedaleko był ładny park, tam właśnie chciałam się udać tego wieczoru. Usiąść na ławce i moknąć przez chwilę... Nie bałam się, że zachoruję, nigdy nie byłam podatna. Byłam zawiedziona, że mój plan się nie powiódł. Momentami miałam jeszcze nadzieję, myślałam, że może jeszcze jeden dzień lub dwa, ale każdy kolejny przybliżał mnie tylko do nieuniknionej porażki. Lepiej się nie szarpać.
Szłam sobie powolnym krokiem ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie bałam się, że na kogoś wpadnę, w taką pogodę tylko desperaci tacy jak ja wychodzą na dwór. Odpowiadała mi ta samotność. Do tego ten deszcz, mogłam przynajmniej się wypłakać. Do tego parku było jednak dalej, niż się spodziewałam. Pieszo szłam tam chyba pół godziny. Już nawet zapomniałam, że muszę wrócić do 22. Kiedy w końcu zamajaczył mi przed oczami lekko się uśmiechnęłam. Tylko koło niego przejeżdżałam, ale spodobał mi się i pomyślałam, że kiedyś tu przyjdę. Szkoda tylko, że w takich ponurych okolicznościach. I nie chodziło wcale o burzę. Weszłam przez bramę i rozejrzałam się. Włosy lepiły mi się lekko do twarzy, ale nie zwracałam na to większej uwagi. Alejki były dość szerokie, ale po chwili zauważyłam, że rozwidlają się na nieco mniejsze. Nie chciałam się zgubić, park wyglądał na ogromny, więc chodziłam tylko tymi głównymi. Wszystkie zbiegały się u bramy.
W końcu zaczęły mnie boleć nogi od tego chodzenia, mimo że miałam płaskie buty. Było mi zimno, ale nie przejmowałam się. Zatrzymałam się na jakimś mniejszym placyku, pośrodku którego stała jakaś bliżej nieokreślona figura, a wokół niej kilka ławek. Podeszłam do najbliższej i usiadłam spuszczając głowę. Deszcz lał mi się na głowę, widziałam nawet jak woda sączyła się przez moje nogawki, których materiał nie miał już gdzie jej pomieścić. Buty świszczały i skrzypiały przy najmniejszym ruchu. Włosy to już w ogóle. Pomyślałam, że jeszcze trochę i od tej wody mi odpadną. Ale nadal siedziałam. Ze spuszczoną głową, nie zwracałam uwagi na nic. Ani na jakieś trzaski pod pobliskim drzewem, ani na ptaki skrzeczące raz po raz na jakiejś gałęzi. Nawet nie wzdrygnęłam się, gdy jakiś kot przeleciał jak strzała obok mojej nogi. Nic mnie nie ruszało. Wyłączyłam się do tego stopnia, że nawet nie skontaktowałam, że przestało na mnie lecieć, chociaż reszta świata dalej mokła, dopóki nie usłyszałam tych słów;
- Widzę, że chyba oboje lubimy spacery w deszczu.
Wzdrygnęłam się lekko i mrużąc oczy spojrzałam na nieznajomego.
No tak. Rozstawił nad nami wielki czarny parasol osłaniając przed deszczem także mnie. Nie widziałam jego twarzy... Miał ciemne okulary na nosie, kapelusz na głowie, a kołnierz długiego prawie do ziemi płaszcza zasłaniał mu całą resztę. Nie miałam pojęcia, kto to jest. W pierwszej chwili nic mu nie odpowiedziałam. Spuściłam tylko znów głowę.
Widząc najwyraźniej, że nie otrzyma ode mnie żadnej odpowiedzi, usiadł obok mnie i wpatrzył się w niebo. Wciąż trzymał parasol, tak aby na nas nie padało.
- Taka pogoda jest idealna dla flegmatyków. - mruknął cicho, na co podniosłam głowę. Czułam od tego człowieka dziwne wibracje. Nie obawiałam się go, wręcz przeciwnie. Czułam, że mnie zrozumie.
- Dlaczego? - zapytałam.
- Bo tylko wtedy mogą idealnie współgrać ze światem. - odparł nie odwracając głowy. - Natura jakby im przygrywa, odtwarzając na jawie ich wnętrze. Wszystko inne jest tylko... maską. - dokończył szeptem.
- Bardzo enigmatyczne. - mruknęłam znów spuszczając głowę. - Ale takie filozofowanie mi nie pomoże.
- Filozofowanie? - wyczułam, że się uśmiecha. - Czasami przez takie rozmyślania dochodzimy do prawdziwego sensu życia.
- Mój sens życia zdradzał mnie ze zdzirą z sąsiedztwa. - burknęłam. Spojrzał na mnie.
- W takim razie nim nie był, a pani wciąż go poszukuje. Ja sam... - zająknął się. - Też go chyba wciąż szukam.
- Szuka pan wciąż jedynej kobiety? - no nie spotkałam się jeszcze nigdy z takim facetem. Istny myśliciel. Ale to nawet miało w sobie jakiś ukryty sens i wartość.
- Nie tylko. - znów poczułam, że się uśmiechnął. - Ale może przede wszystkim... - westchnął. Wciąż mówił przyciszonym głosem. - Wszyscy czegoś szukamy, pytanie tylko czego. Ciężko to znaleźć, kiedy miotamy się we własnych uczuciach.
- Pan mnie to mówi... Miałam nadzieję na nowe lepsze życie tutaj. A tym czasem skoczyłam na główkę do głębokiej wody i właśnie się topię. Nie ma nikogo, kto by mi pomógł.
- Każdy ma w sobie siłę, by przetrwać najgorsze. Zazwyczaj jest głęboko w nas, ale zazwyczaj też bardzo łatwo ją znaleźć. Trzeba tylko chcieć.
- Już nie raz to słyszałam. - burknęłam znów. Tym razem widać było, że się uśmiechnął.
- W takim razie słyszała pani najprawdziwszą prawdę.
- Skąd pan w ogóle bierze takie mądrości?
- Z własnego doświadczenia. - odpowiedział krótko. Spojrzałam na niego.
- To ile pan ma lat, 80? - zaśmiał się, na co ja sama też się uśmiechnęłam.
- Nie, jakieś 40 mniej, ale... to też długo. Długość życia nie zawsze przekłada się na bagaż doświadczeń. Wiem coś o tym. Niestety. Życie dało mi w kość, ale trzeba żyć dalej. Nie poddawać się. Każdy z nas musi starać się uczynić ten świat lepszym. Dla każdego. Nie tylko dla siebie.
- To już jest naprawdę filozofia. - zaśmiałam się.
- Cieszę się, że panią rozbawiłem, ale tak właśnie czuje.
- Ależ ja nie mam nic przeciwko pańskiemu punktowi widzenia i przekonaniom. Mało jest tylko ludzi, którzy myśleli by tak samo.
- To fakt. - westchnął. - Żaden człowiek świata w pojedynkę nie ocali...
- Właśnie. - burknęłam znów. - Dlaczego więc taki człowiek w ogóle próbuje? Zawsze ponosi porażkę... jak ja teraz. - spojrzał na mnie.
- Chyba nie powiedziane, że poniosła pani porażkę. Wydaje mi się, że chyba dopiero pani zaczyna. Chce się pani poddać na dzień dobry?
- Ja może nie, ale moje pieniądze się nie rozciągają. - czy on myślał, że ja mam maszynkę do pieniędzy?
- Ach rozumiem... No tak. Bez tego ani rusz. Szuka pani pracy? - popatrzył znów na mnie.
- Zgadł pan. Tylko ciężko mi ją znaleźć. Wszędzie tylko słyszę 'odezwiemy się'... Z reguły to znaczy po prostu 'spadaj'...
- Myślę, że jestem pani w stanie pomóc. Nie tylko gadać, ale wskazać coś konkretnego. - spojrzałam na niego zaciekawiona, ale też ciut niepewnie.
- Tak?
- Tak. - znów poczułam jak się uśmiechnął, choć nie widziałam wciąż jego twarzy. - Myślę, że jeśli zadzwoni pani pod ten numer telefonu... - wyciągnął z kieszeni malutką karteczkę z długim rzędem cyferek. - Nie będzie musiała pani długo czekać. - wzięłam od niego prostokątny papierek. Nie było na nim nic prócz numeru.
- A czyj to numer?
- Można powiedzieć, że mojego dobrego znajomego. Mieszka w dość dużym domostwie i potrzebuje kogoś do pomocy. Wiem, że na pewno miała pani ochotę na coś bardziej ambitniejszego niż... - zaczął tłumaczyć, ale mu przerwałam.
- Nie, naprawdę bardzo dziękuję. Nie zagląda się darowanemu koniowi w zęby. - ucieszyłam się niezmiernie. To nic, że sprzątanie czy co każe mi tam robić. Ważne że może w końcu znalazłam to czego szukałam. Uśmiechnął się.
- Cieszę się, że mogłem pomóc.
- Ja też się cieszę i jeszcze raz bardzo dziękuję, naprawdę. - zaśmiał się. Miał bardzo przyjemny głos. Wydawało mi się, że gdzieś go już słyszałam... ale nie miałam zielonego pojęcia gdzie. Musiało mi się zdawać, przecież nikogo tu nie znałam. Chyba zauważył moje zamyślenie bo zapytał;
- O czym pani myśli?
- O niczym... To znaczy, mam takie dziwne wrażenie... - przeniosłam na niego wzrok. - Że już gdzieś pana spotkałam.
- Tak?
- Nic takiego nie miało miejsca, nigdy wcześniej tu nie byłam, ani nikogo tu nie znam, ale... z resztą nieważne. Dziękuję raz jeszcze i... Chyba będę się już zbierać. - wstałam po tych słowach i popatrzyłam na niego. On też wstał.
- Och, odprowadzę panią w takim razie. Gdzie pani mieszka?
- W hotelu niedaleko, ale proszę nie robić sobie kłopotu...
- To żaden kłopot, naprawdę... W ten sposób miło mi się pani odwdzięczy za moją pomoc.
No to już było naprawdę coś. Niech mu będzie w takim razie. Ale chyba muszę uważać, facet w końcu przyznał się, że ma 40 lat. Dużo. Jak na mnie.
- No dobrze... Jeśli naprawdę nie będzie pan miał przez to problemów...
- Nie będę, słowo.
Więc poszliśmy. Droga powrotna jakimś sposobem minęła mi szybko, pewnie dlatego, że cały czas z nim rozmawiałam. Był naprawdę bardzo miły... Jeszcze nie spotkałam takiego mężczyzny. Musiał być ulepiony z naprawdę wyjątkowej gliny.
Kiedy znaleźliśmy się pod tym hotelem, zatrzymałam się i popatrzyłam na niego.
- No to do widzenia. I dzię...
- Proszę już nie dziękować, tylko zadzwonić pod podany numer. - widziałam już jak się uśmiecha. - I być może do zobaczenia. - powiedział to w trochę tajemniczy sposób...
- Do zobaczenia... - pożegnałam go i weszłam do środka. Recepcjonistka kiedy mnie ujrzała odetchnęła z ulgą.
- Proszę pani, martwiliśmy się, długo pani nie wracała! - spojrzałam na zegarek. Po 22!
- Oj przepraszam... Zagubiłam się trochę, ale znalazłam kogoś, kto wskazał mi drogę. - nagięłam trochę fakty. Odwróciłam się by spojrzeć przez oszklone frontowe drzwi, ale... już go tam nie było.




Michael

Deszcz siekł w szyby, wygrywając na nim przeróżne hymny. Tylko sobie znanej treści. Ten dźwięk zawsze mnie uspokajał. Patrząc na spływające po szkle strugi wody, miałem wrażenie, że oczyszczają widok na świat. Mój widok, mój osobisty. Jakbym nagle dostrzegał coś więcej w tym wszystkim co mnie otacza.
Przeczesałem znów palcami mokre od deszczu włosy. Janet na szczęście była od dawna u siebie, inaczej znów zaczęłaby mi zrzędzić, dlaczego biegam po mieście w burzę. Ja jednak to uwielbiałem. Ryzykowałem uderzenie piorunem, ale złego diabli nie biorą. Jak to się mówi.
Uśmiechnąłem się lekko. Gdyby tak ten deszcz mógł zmyć całe cierpienie tego świata...

2 komentarze:

  1. Jestem!
    Bardzo podobał mi się rozdział ;3
    No nie spodziewałam się że spotkają sie w takich okolicznościach ale pozytywnie mnie zaskoczyłaś :D Swoją droga też uwielbiam deszcz, uwielbiam burze - ma to w sobie coś szczególnego :D
    Mam nadzieję, że Donata zadzwoni pod podany numer i szczęście się do niej uśmiechnie - ba, jestem tego pewna z wiadomych powodow :D
    Pozdrawiam <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, oj... xD Zobaczymy. Kolejny rozdział już w czwartek lub piątek.

      Usuń

Komentarz motywuje! :)