Michael Jackson

Michael Jackson

środa, 28 września 2016

62.

Witam. :) Troche późno, ale to nic. Rozdział niesprawdzony gdyż nie miałam na to czasu, więc z góry za wszystkie ewentualne błędy przepraszam. Następny pojawi się w piątek. Zapraszam. :)


Donata


Co za sen... A może to prawda? Nie mogłam do końca się wybudzić i nie potrafiłam określić co zdarzyło się naprawdę, a co jest tylko wytworem mojej wyobraźni. Na przykład to jak teraz czyjeś usta składały czułe pocałunki na mojej szyi, a potem raptownie znalazły się między moimi łopatkami... Chyba leżałam na brzuchu, tuląc się do poduszki... Dalej znaczyły ścieżkę wzdłuż całego kręgosłupa aż do pośladków...
Wtedy usta zastąpiły dłonie. Byłam tak zaspana, że nie mogłam się nawet ruszyć. Ale to co się działo sprawiało mi dużą przyjemność... Czyjeś delikatne dłonie masujące moje plecy, tyłek i tak dalej... Wszędzie dotarły. Dosłownie.
W końcu stało sie to na tyle zajmujące, że otworzyłam oczy. Zamruczałam cicho poruszając się nieco... Było ciemno... Ale musiało być tuż przed świtem. Poczułam go blisko siebie. Bynajmniej chyba nie miał ochoty na sen w tym momencie... Raczej na coś z goła bardziej aktywnego. Nie sprzeciwiałam się... Wciąż czułam żar we wiadomym miejscu i kiedy prawie wgniótł mnie w łózku jęknęłam głucho czując jak znów mnie wypełnia.
Zacisnęłam pięści na pościeli... Starałam się powstrzymywać odgłosy, które same chciały wychodzić mi z gardła, ale nie było to wcale łatwe. A on... On poruszał się powoli, tym tempem doprowadzał mnie do szału. Wcześniej był taki... gwałtowny... podobało mi się to. Teraz też mi się podobało...
I właśnie nie wiedziałam, czy mi się to śni czy dzieje się naprawdę... Czułam tylko jak zaciska palce na moich nadgarstkach, słyszałam jego cięzki oddech i rejestrowałam tylko to, że staje się coraz bardziej popędliwy... I w końcu nie mogłam tego dłużej znieść, po prostu chowając twarz w poduszce tak jak leżałam zaczęłam krzyczeć... Jego imię i nie tylko... Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby chociaż pomyślec, czy ktoś jest gdzieś w pobliżu, czy może nas usłyszeć... On chyba też o tym nie myślał...
Było cudownie. I tylko to się dla mnie liczyło. Po wszystkim wszystko zaczęło mi się zacierać, chyba znów zasnęłam... W każdym bądź razie rano obudziłam się w wyśmienitym nastroju. Zauważyłam u siebie parę drobnych zadrapań, dwa siniaki w okolicy ud i w ogóle byłam taka... poluzowana. Uśmiechnęłam się pod nosem na swoje własne myśli i przeciągnęłam się rozkosznie.
Obok mnie spał mój mąż. Dziwnie się poczułam, kiedy to sobie uświadomiłam. Patrzyłam na jego spokojną twarz... Chyba od dawna tak dobrze nie spał, mogłam tak przypuszczać... Sama byłem temu winna. Poczułam bolesny ucisk w żołądku, ale odegnałam od siebie te wszystkie parszywe myśli, nie chciałam teraz o tym myślec. Teraz było dobrze. I chciałam by tak było już zawsze. Przecież on sam mi to powiedział...
Ale i tak byłam lekko skołowana. Ten ślub, a potem TO... Miałam przecież obstawać wiernie przy swoim, że nic więcej poza papierem nie będzie nas łączyć. Ale powiedzmy sobie szczerze... Cokolwiek bym teraz nie powiedziała to nie będzie mieć absolutnie żadnego znaczenia. Bo ja już nie chciałam oszukiwać przede wszystkim samej siebie. Odwróciłam się przodem do niego i przyglądałam mu się przez chwilę. Oddychał miarowo. Nie powstrzymałam swojej ręki i przeczesałam mu powoli włosy palcami... Niby dlaczego miałabym się teraz przed tym powstrzymywać? Był mój. Znowu. I tak miało już pozostać.
Ciekawe co na to powie tata, zastanowiłam się z uśmiechem. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że żadnego rozwodu nie będzie ani za rok ani nigdy. Dopiął swego w końcu... Ma mnie znów całą tylko dla siebie. Z wciąż tym samym uśmiechem pogładziłam jego ramię. Musiał być naprawdę wykończony.
Ja sama postanowiłam wstać. Rozpierała mnie jakaś energia, nie wiedziałam co to, ale nie mogłam wyleżeć w jednym miejscu. Wyskoczyłam z łóżka i pognałam na palcach do łazienki. Tam błyskawicznie doprowadziłam się do porządku  i wychodząc rzuciłam jeszcze na niego okiem. Nie poruszył sie ani o centymetr.
Pierwsze gdzie się skierowałam to była kuchnia. Miałam ochotę po prostu tańczyć. Wszyscy chyba już się dawno rozjechali... W każdym bądź razie była godzina dziewiąta, a ja na swojej drodze nie spotkałam absolutnie nikogo. Kiedy wpadłam do kuchni jednocześnie wpadłam na pomysł by zrobić mu śniadanie... Tak, już zdążyłam się przestawić na tryb kochającej żonki. Zaśmiałam się pod nosem.
Ale jedno spojrzenie do lodówki powiedziało mi, że najpierw będę musiała coś kupić.
Nie zastanawiałam się wcale. Wiedziałam, że ktoś na pewno tu jest i zawiezie mnie gdzieś do jakiegoś sklepu, mnóstwo ich w okolicy. Mogłam zajrzeć do spiżarki... Ale szczerze mówiąc nie wiedziałam gdzie ona jest, a poza tym chciało mi sie biegać.
Tak więc pognałam znów z powrotem do sypialni, założyłam tylko letnie buty. Na dworze już było ciepło, świadczyło o tym bezchmurne niebo. Moje też było całkowicie bezchmurne. Popatrzyłam na niego przez chwilę... Wyobraziłam sobie nagle jego minę, kiedy się obudzi, a mnie znów obok niego nie będzie. Troche mnie to rozbawiło, ale wyciągnęłam skądś kartkę papieru i długopis i napisałam krótką wiadomość...

Pojechałam po zakupy. Nie zagotuj się od razu jak się obudzisz. :) Niedługo wrócę, kocham cię, zwierzaku. :*
Twoja Dona

No tak chyba będzie dobrze, pomyślałam i położyłam mu to na poduszce tuż obok głowy. Gotów jeszcze tego nie zauważyć...
Wymaszerowałam z sypialni i jak żołnierz przeszłam przez dom wychodząc na dwór. Nie pomyliłam się, było przyjemnie ciepło i wiał lekki wiaterek. Nie było ani za gorąco, ani za zimno. W sam raz. Odszukałam kamerowego Alana i po krótkim narzekaniu z jego strony zgodził się w końcu pojechać ze mną. Faceci... im to nigdy nie dogodzisz.



Michael


Noc była bardzo... pracowita. Zapamiętałem chyba każdy szczegół. Każde jej westchnięcie, każde słowo, każdy ruch... spojrzenie... Była niesamowita, była moja... tak jak to powinno być zawsze.
Westchnąłem głęboko budząc się z głębokiego snu. Dawno tak dobrze nie spałem. Jej bliskość była kojąca pod każdym względem. Potrafiłem zapomnieć o wszystko, dosłownie, nawet kłopoty w wytwórni zeszły na dalszy plan...
Tak. Ten wyjazd do Polski nie pozostał bez echa. Zagrozili mi, że jeśli się nie wyrobię pociągnął mnie do odpowiedzialności. To, że się nie wyrobię było jasne jak słońce. I bez tego tygodniowego wyjazdu i nieobecności wciągu tych kilku dni nie dałbym rady zrealizować tego wszystkiego w terminie, który oni sobie życzą. To było niemożliwe fizycznie. Ale do nich to nie docierało.
Starałam się nie myślec o tym co może mnie czekać jeśli faktycznie nie zdążę z niczym. I wyjątkowo łatwo mi to przychodziło, biorąc pod uwagę to, że moja ukochana została wczoraj moją żoną i jest teraz ze mną... Ale właśnie kiedy otworzyłem oczy zobaczyłem, że jej połowa łóżka jest pusta. Byłem sam. Znowu.
Usiadłem i rozejrzałem się po pokoju. Nie było jej rzeczy, które wczoraj rozrzuciliśmy... Moje też były ułożone... Czułem jak coś boleśnie zawiązuje mi się znów w piersi. Ile jeszcze czasu mam czekać... Przecież wczoraj było dobrze... Gdzie ona znowu uciekła...?
Ale wtedy mój wzrok padł na kartkę papieru na poduszce obok. Porwałem ją po prostu jak oparzony i od razu na gębie pojawił mi się szeroki uśmiech. Wszystkie negatywne emocje, które zaczęły się we mnie budzić ulotniły się momentalnie. Czytałem jej wiadomosć kilka razy pod rząd wciąż od nowa. Napisała, że mnie kocha... I... zwierzaku??? Zagryzłem wargę.


Spojrzałem na zegar, była godzina 11. Wystartowałem z tego łóżka do łazienki ogarniajać się w ekspresowym tempie, miałem nadzieję, że już wróciła. Chciałem ją znów wziąć w ramiona, poczuć, że naprawdę tu jest ze mną i jest moją żoną. Nawet nie zastanowiłem się czy ktoś z wczorajszych gości jeszcze tu jest czy może nie. Nie obchodziło mnie nic prócz Dony.
Założyłem na siebie jakieś pierwsze lepsze dżinsowe spodnie, flanelową koszulę, której nawet nie zapiąłem i boso wyleciałem z sypialni. Pierwsze kroki - kuchnia. Skoro pojechała na zakupy to chyba...
Gdy się tam zbliżałem, już jakiś czas wcześniej usłyszałem głosy dochodzące stamtąd. I jej śmiech. Była radosna. Ciekawe z kim rozmawiała. Po chwili już wiedziałem z kim. Janet, oczywiście.
Stałem w wejściu jakiś czas opierając się o framugę i przyglądałem się jej. Nic nie mówiłem, nie dawałem w żaden sposób znać, że tam jestem. Chciałem na nią taką popatrzeć, śmiejącą się, nabijającą się z kogoś z moją siostrą. Po chwili zrozumiałem, że śmieją się z Jermaine'a. Mnie też udzielił się ich dobry humor.
Po chwili jednak Dona odwróciła twarz w moją stronę i na jej twarzy pojawił się kolejny, ale zupełnie inny uśmiech. Takim obdarowywała tylko mnie. Odwzajemniłem go ruszając się i podchodząc do niej. Nie czekałem aż sama wstanie, chwyciłem ją za ręce i podniosłem przyciskając do siebie i całując mocno na dzień dobry... Mruknęła cicho...
- No proszę. Ledwo wstał i już się przyssał jak odkurzacz. - usłyszałem rechot mojej siostry.
- Cicho bądź. - mruknąłem i zająłem się znów dziewczyną. Moja kochana Jan prychnęła tylko.
- Dobra, ja i tak już miałam uciekać. Wczoraj zniknęliście tak szybko - zrobiła krzywą minę - że nie zdążyłam z nią o niczym porozmawiać.
- A o czym chciałas z nią porozmawiać? Jestem pewny, że zdała ci już całą relację teraz. - powiedziałem z uśmiechem tuląc dziewczynę do siebie.
- A nie przecze. - parsknęła śmiechem.
Ulotniła się w końcu a my zostaliśmy znów sami. Spojrzałem na moją ukochaną i musnąłem znów lekko jej usta swoimi...
- ZWIERZAKU?? - mruknąłem nawiązując do treści jej liściku. Zaśmiała się cicho pod nosem.
- Zwierzaku. -  potwierdziła patrząc mi zalotnie w oczy. - Kochany zwierzaku. - dodała ciszej i pogładziła moją klatkę piersiową. - Tak ci sie spieszyło, że nawet nie zapiąłeś koszuli? - teraz ja się zaśmiałem. Przytuliłem się do niej chowając twarz w jej szyi. wsunąłem ręce pod tą koszulę i zaczęła lekko gładzić skórę na plecach...
- Powiedzmy... że chciałem zobaczyć na własne oczy, że to wszystko mi się nie śniło.
- I dlatego nie założyłeś też żadnych kapci? - śmiała sie dalej ze mnie.
- Bardzo śmieszne. - objęła mnie za szyję i pocałowała w czoło. Uśmiechnąłem się lekko. - Myślałem, że znowu mi zwiałaś. - usłyszałem jak parsknęła śmiechem.
- Wiedziałam, że tak pomyślisz mimo tej wiadomości...
- Nie, to nie tak. Najpierw jej w ogóle nie zauważyłem.
- Tego też się spodziewałam. Jesteś w gorącej wodzie kąpany. - wyszczerzyłem się.
- Nieważne. - objąłem ją mocniej i chwyciłem za tyłek przyciskając do siebie. Spojrzała na mnie lekko zagryzając wargę. - Ważne, że jesteś tu ze mną. I nigdzie się nie wybierasz. Prawda? - musiałem zapytać.
- Nie. - pokręciła głowa z lekkim uśmiechem. - Już nigdzie się nie wybieram. - porwałem ją w ramiona, zaśmiała się słodko. Miałem ochotę zacałowac ją na śmierć. Miałem wrażenie, że ze szczęścia za chwilę zacznę lewitować. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby tak się właśnie stało. Nie mogłem być już chyba bardziej szczęśliwy.
- A jak z twoją pracą? - zapytała teraz trochę poważniejąc. Skrzywiłem się lekko. Nie chciałem teraz o tym rozmawiać.
- Wszystko w porządku. - odpowiedziałem patrząc na nią wciąz trzymając blisko siebie.
- Na pewno?
- NIe martw się. - cmoknąłem ją. - Poradzę sobie jak zawsze.
- Na pewno. - mruknęła odwracając ode mnie wzrok. Martwiła się.
No... sam nawet nie chciałem myślec o tym jakie mam tyły w pracy. Gdybym miał się tym tak przejmować, oszalałbym chyba... Zresztą, jak mówiłem, to jest zadanie nie do wykonania... Nie wiedziałem, czy oni mają mnie za cudotwórcę? Naprawdę zaczynałem się powoli zastanawiać czy zakończenie kariery nie jest dobrym wyjściem z tej sytuacji...
Ale nie chciałem tego. Jeszcze nie teraz. Nie miałem pojęcia jak się z tego wszystkiego wygrzebię, ale... nie chciałem teraz rozstawać się z muzyką. Nienawidziłem tras koncertowych mimo, że w każdym wywiadzie mówiłem, jaką frajde mi to sprawia. Gówno prawda, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. To co lubiłem naprawdę robić to pisać i nagrywać piosenki, reszta to była kula u nogi... Ale bez tego niczego nie ma. Co za ironia, prawda?
- Nie martw się, mówię. Dam radę. - zapewniłem ją.
- Tak? Ok. - mruknęła spuszczając głową, Ale po chwili znów na mnie spojrzała. - Ile jeszcze ci zostało czasu na to?
- Sześć tygodni. - odpowiedziałem i autentycznie się przeraziłem.
Sześć tygodni i tylko trzy demo nagrane, nie dokończone, żadnego teledysku... jestem w ciemnej dupie... Ale i tak się uśmiechnąłem.
- Będzie dobrze. - zapewniłem znów.
- Nie możesz po prostu zerwać z nimi umowy, kontraktu czy jak to się nazywa? Możesz chyba na coś się powołać?
- Niby tak. - puściłem ją i podszedłem do lodówki.
- W mikrofali masz ciepłe naleśniki. - usłyszałem i odwróciłem się patrząc na nią. Uśmiechała się słodko. Sam uśmiechnąłem się szeroko.
- Kochająca żona, naprawdę.
- Nie podoba się? - wsparła ręce na biodrach. - Od jutra sam sobie gotujesz! - oboje się zaśmialiśmy. Westchnąłem wracając do tematu.
- Mógłbym zerwać kontrakt... ale to co przyszło by mi za to zapłacić sprawia, że jednak wolę spróbować zrobić niemożliwe.
- Niby co ci mogą zrobić? - podeszła do mnie.
- Nałożą na mnie gigantyczne kary. - westchnąłem. - Podejrzewam, że takie po których spłaceniu nie stać by mnie było na klitę w zwykłym bloku mieszkalnym...
- A to takie ważne? Ja rozumiem, że jesteś przyzwyczajony do tego wszystkiego... - zaczęła, ale jej przerwałem.
- To nie o to chodzi. - pokręciłem głową. - Nie myślę o sobie. Zanim zaczęliśmy żyć z muzyki, rodzice i nas dziewięciu mieściło się w małym domku. Nikt nie miał swojego pokoju. - spojrzałem na nią mówiąc. - Nie było źle... Ale nie o to mi chodzi. Nie chcę tracić tego wszystkiego ze względu na ciebie właśnie.
- A co ja mam do tego? Myślisz, że ja żyłam wcześniej w pałacu?
- Nie. - zaśmiałem się. - Ale myślę przyszłościowo, już ci to powiedziałem. Co jak kiedyś urodzi nam się dziecko? Nie chcę, żeby gnieździło się z nami w jakiejś dziupli. Chcę, żeby miało wszystko.
- Będzie miało. - mruknęła podchodząc do mnie i klejąc się do moich pleców. - Na razie się jeszcze nie rodzi, Mike. Poza tym, żeby mogło się urodzić, to ty musisz żyć i być jako tako na chodzie, prawda? A w tym tempie to oni mi cie zamęczą. - wymamrotała. Teraz znów się uśmiechnąłem.
- Nic mi nie będzie, przecież mówiłem. To ciężka praca, cięższa niż dotychczas... ale jakoś dam radę...
- Jak? Nie będzie spać, jeść, nic? Wtedy może rzeczywiście sie wyrobisz, chociaż i w to watpię. - ten jej sarkazm. Wciąż się uśmiechałem. - I nie śmiej się. Dlaczego się nie przejmujesz?
- Przejmuję się, ale tobą. - prychnęła.
- Ze mną wszystko w porządku.
- Nie wydaje mi się. - spojrzałem na nią wymownie. - Powiedziałem ci, że się przebadasz. Zorganizowałem już nawet szereg badań...
- CO?
- Tak.
- Ale Michael, no...
- Nie michaeluj mi tu teraz. - powiedziałem stanowczo. - Powiedziałem i bez dyskusji.
- A co to ja mam pięć lat?! - uśmiechnąłem się mimo wszystko.
- Obiecałąś mi to. Pamiętasz? - jęknęła.
- Pamiętam. Ale nic mi nie jest przecież! Nienawidzę chodzić po lekarzach bez powodu...
- Bez powodu? Te wymioty to nie jest wystarczający powód? Od kiedy ci się one zdarzają?
- No... jakiś czas. Ale już coraz rzadziej. - za wszelką cenę chciała się od tego wymigać. - Proszę!
- O co mnie prosisz, żebym zbagatelizował twoje zdrowie? - patrzyłem na nią wielkimi oczami. - Puknij się w główkę, dziewczyno!
- Ty tu jesteś od pukania, nie ja. - odszczeknęła mi się. Zmrużyłem oczy. Uśmiechnąłem się, ale zaraz powiedziałem poważnie.
- Dona, żarty żartami, ale ja mówię poważnie.
- Ja też mówię poważnie, nic mi nie jest!
- Skończyłem rozmowę, kochanie. - pocałowałem ją w czoło i siadłem z naleśnikami do stołu. Wytrzeszczyła na mnie oczy.
- Każdą rozmowę będziesz ze mną tak kończył?! - siadła obok mnie.
- Tak. Jeśli będzie chodzić o twoje dobro i bezpieczeństwo, a ty będziesz się upierać przy głupotach to tak właśnie będę kończył z tobą każdą taką rozmowę.
- Ha! - fuknęła i usiadła zakładając nogę na noge i ręce na piersi. Zaśmiałem się.
- Co, foch? - nie odezwała sie. Zachichotałem znów.
Zjadłem w końcu, posprzątałem po sobie ze stołu, ona już chyba jadła wcześniej, i podszedłem do niej całując ją w czubek głowy i masując lekko jej ramiona. Westchnęła cicho. Od razu się uśmiechnąłem.
- Jadę do studia. Będę raczej późno. A ty uważaj na siebie. I masz zjeść porządny obiad, słyszysz? Wczoraj oboje mało co jedliśmy.
- Tak jest, mamo. - burknęła. Zaśmiałem się głośno.
- Nie obrażaj się. Dbam o ciebie.
- Mhm. Wiem. - westchnęła.
- Lekarz przyjedzie dzisiaj o czternastej. - właśnie, zapomniałem jej powiedzieć. Popatrzyła na mnie tylko ale nic nie powiedziała. - To wbrew pozorom nie będzie nic wielkiego. Pobierze ci krew przede wszystkim. Nie masz się czego bać. - uśmiechnęła się  w końcu.
- Mdleje przy takich okazjach. - mrukneła.
- Poradzisz sobie. - pocałowałem ją znów w czubek głowy.
- I tak ty o mnie dbasz?!
- Przestań. - objąłem ją śmiejąc się wciąż. - Wrócę jak najszybciej.
- Przed północą? - znów sarkazm.
- Mam nadzieję.
Westchnęła tylko. Co miałem jej powiedzieć? Nie miałem zbyt wielkiego pola manewru poza tym, co musiałem robić. A ci idioci nie pójdą na żaden kompromis, tego byłem pewien. Prędzej mnie oskubią. Pomyślałem sobie nawet, że być może o to komuś tu chodzi. I chyba powinienem rzeczywiście się zastanowić co jest ważniejsze, luksusy Neverland czy rodzina. Oczywiście, że rodzina. Ale to nie znaczy, że miałem pozwolić, by tej rodzinie ktoś wszystko odebrał. To się tylko tak mówi... Ale jeśli się COŚ ma, to żyje się o wiele łatwiej. Nie muszą to być miliony. Wolałem nie myśleć co się stanie, jeśli nie wywiąże się z umowy...
Po raz kolejny pocałowałem ją przelotnie i wyszedłem zaraz potem jak przebrałem się w coś innego. Nie zabierałem ze sobą żadnego okrycia wierzchniego. Było tak ciepło... Pogoda zdawała się odzwierciedlać mój stan ducha. Z uśmiechem wsiadłem do auta i pojechałem do studia i nawet nie przejmowałem się tym, że znów ktoś będzie mi dyszeć w kark.
- O jesteś w końcu. - usłyszałem na samym wstępie jak tylko wszedłem. To był prezes, wciąż ze mną współpracował, ale od momentu jak zmieniło sie szefostwo przypominał lokomotywę. Wściekał się o byle gówno już tak naprawdę, ale nie dziwiłem się. On też był świadomy tego, że nie damy rady tego ogarnąć w tak krótkim czasie. Nawet gdyby doba miąła czterdzieści osiem godzin. - Sadzaj dupsko i zaczynamy... - westchnął rzucając mi wszystko.
- Nic się nie zmieniło? - zapytałem, na co spojrzał na mnie jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił.
- Nie, nic się nie zmieniło. - burknął w końcu.
Popatrzyłem na niego. Nie był człowiekiem, który miał dar do ukrywania waznych rzeczy. Od razu zauważyłem, że coś jest na rzeczy. Westchnąłem.
- Co znowu wymyślili?
- Nic nie wymyślili, bierz się za robotę!
- No przecież widzę. - powiedziałem patrząc mu wymownie w oczy. - Chyba wszyscy już zdązyliśmy się przekonać, że niespodziewane i niewykonalne pomysły to ich specjalność.
- Czy ja wiem, czy takie niewykonalne, panie Jackson? - usłyszałem nagle za sobą. Wszyscy jak jeden mąż odwróciliśmy się za siebie. Do pomieszczenia w którym nagrywałem wszedł zastępca nowego dyrektora tego wszystkiego. - Gdyby nie pańskie... obijanie się ostatnimi czasy jestem pewien, że byłby pan daleko do przodu. - stwierdził.
- Raczej wątpię. - odpowiedziałem. Inni wlepili we mnie oczy dając tym do zrozumienia żebym siedział cicho. Ale ja nie zamierzałem. Kiedy widziałem, że ktoś nie ma racji nie mogłem wysiedzieć, dopóki mu tego nie wytknąłem. Facet spojrzał na mnie unosząc wysoko brwi.
- Sugeruje coś pan? - zapytał.
- Nie do końca. - wstałem z krzesła na którym do tej pory siedziałem i stanąłem przodem do faceta. - Raczej staram się wykazać...
- Od wykazywania jesteśmy tu my. Pan jest od wykonywania obowiązków, które do pana należą. Resztę prosze pozostawić odpowiednim ludziom.
- Och, tak, przepraszam, ma pan rację. - rzuciłem z lekkim sarkazmem. Facet przyglądał mi się przez chwilę. - A niech mi pan powie... - zapytałem jakbym się usilnie nad czymś zastanawiał. - Potrafi pan sprawiać cuda? Bo taki nam się przyda.
- Niech mnie pan posłucha, panie Jackson, cudów nie przewiduję, ale powiem panu coś takiego. Gdyby nie uganiał się pan za panną po całym świecie, miałby pan dość czasu na realizację pracy...
- I bez tego nie mam tego czasu! - przerwałem mu. Nie mogłem już słuchać tego jego pieprzenia. - Praca nad płytą to nie zajęcie na weekend! Utwory powstają tygodniami, teledyski kręci się pięćdziesiąt razy by sklecić trzyminutowy utwór z różnej perspektywy! Chyba, że życzy pan sobie krążka z jednym, góra dwoma utworami i bez videoclipów, wtedy dam radę. - mierzyłem się z nim przez jakiś czas, aż w końcu westchnął lekko.
- Zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę, panie Jackson. Wszyscy sobie z tego zdajemy sprawę.
- Tak? To świetnie.
- Ale racz pan zauważyć, że parę rzeczy się w ostatnim czasie zmieniło. - zaczął znów. - Nie tylko same wasze szefostwo. Teraz także nad nami ktoś stoi. - zmarszczyłem czoło. O czym on mówi?
- Co?
- Ktoś kupił tą wytwórnię, jakiś prywaciarz. Czy wy naprawdę nie macie o niczym pojęcia?
- Kto był by w stanie wykupić Epic Records? - prychnąłem.
- A widać ktoś taki się znalazł. - spojrzał na mnie poruszając lekko brwiami. - Ja widzę, że wy istotnie nie macie o niczym pojęcia.
- Nikt nam nic nie mówi. - prychnąłem wracając do swojego stanowiska.
- Tak czy inaczej. - zaczął znów. - To polecenie nie nasze, ale odgórne. My jesteśmy tylko od tego by dopilnować by całość została ukończona w terminie. Jeśli się nie wyrobicie, to nie my nawet będziemy czegoś się od was domagać. A ten co staoi nad nami wszystkimi. - powiedział pokazując paluchem w górę.
Kompletnie nic z tego nie rozumiałem. Kto i po co miałby wykupywać coś takiego? No po co, dla kasy... Ale trzeba mieć w tym niezwykle obeznany umysł by w tym wytrzymać. Wcześniej też mieliśmy właściciela... ale zupełnie inaczej to wyglądało...
Facet w końcu wyszedł a ja z ciężkim westchnieniem w końcu zasiadłem do swojego zajęcia. Od razu prezes na mnie wsiadł.
- Zgłupiałeś?! Po jaką cholere im podskakujesz?! Dosyć chyba mamy problemów bez twojego pierdolenia trzy po trzy!
- Pierdolenia trzy po trzy?! Słuchaj, ja nie jestem maszyną...! - zacząłem pyskować, choć wiedziałem, że przynajmniej po części ma rację. Ale ktoś mi przerwał.
- Przepraszam! - jakiś na oko około dwudziestopięcioletni chłopak odezwał się podniesionym głosem. Musiał nas przekrzyczeć. Umilkliśmy i spojrzeliśmy na niego. Wyglądał jak kurier.
- Czego?! - prezes oczywiście nie umiał pohamować swojej irytacji.
- Paczka dla pana Michaela Jacksona. - zdziwiłem sie lekko.
- Niczego nie zamawiałem, tym bardziej na adres wytwórni...
- To już mnie nie interesuje, proszę pana. Taki jest tu adres. Nazywa się pan Michael Jackson? - zapytał przypatrując mi się.
- Tak. - odpowiedziałem trochę zirytowany.
- To prosze mi tu pokwitować. - podpisałem mu papier od niechcenia. Co to, spóźniony prezent ślubny czy co, pomyślałem... Chłopak podał mi paczkę nie zbyt wielką ale nie małą wcale. Podszedłem z tym do swojego pulpitu i postawiłem.
- Co to jest? - prezes od razu znalazł się obok mnie i zaglądał mi przez ramię.
- Nie mam pojęcia. - mruknąłem nie dotykając tego. Coś mi mówiło, że to nie gumowa lala. - Nie ma adresu nadawcy. Jest tylko moje nazwisko i adres studia...
- Nie podoba mi się to. - stwierdził natychmiast. Spojrzeliśmy na siebie i jak na komendę obaj przystawiliśmy uszy do paczki. Po chwili równocześnie parsknęliśmy śmiechem... Tak... Snajperzy dyplomowani...
- Bomba to raczej nie jest. Otwieraj. - powiedział w końcu. Popatrzyłem na niego, a potem jeszcze na nieruszoną paczkę.
- Dobra... - porwałem jakiś nóż do papieru i zacząłem nim rozcinać tekturę. - Cholera! - burknąłem nie mogąc się przez to przebić. Ale za chwilę zakląłem z zupełnie innego powodu...
- KURWA MAĆ, JACKSON, CO I KOMU ZROBIŁEŚ, ŻE DOSTAJESZ TAKIE PREZENTY?! - wrzasnął odskakując od tego razem ze mną. Zatkałem sobie nos i usta dłonią. Mało sie nie porzygałem.
W środku był... martwy szczur z zakrwawionym pyskiem. Musiał mieć już kilka dni bo waliło od niego na kilometr. Co to ma być, do cholery?! Zrobiło mi się niedobrze...
- Tam coś jest... jeszcze. - wydusił z siebie prezes. Chyba mu się zbierało na pawia... Podskoczyłem do paczki zaglądając do środka. Smród był nie do zniesienia... Obok padłego zwierzaka była kartka. Ktoś coś na niej napisał...

23 listopada - termin spotkania nam umknął, Mike. Nie ładnie tak olewać ludzi, którzy mają ci coś do zaproponowania. Informacje dotyczące nowego terminy spotkania zostaną ci dostarczone. Czekaj i tym razem bądź. Czekamy z niecierpliwością.
PS: Chyba nie chcesz, żeby twoja siostra, brat lub matka tak wyglądali?

Serce mi stanęło. Czytałem to w kółko od nowa i od nowa, a prezes stał za mną kilka metrów. Juz nawet nie czułem tego smrodu... Co tu się dzieje, do cholery...? Ręce zaczęły mi drżeń, kolana mi zmiękły, ale nie ruszyłem się. Jakbym wrósł w podłogę. Nie umiałem się poruszyć. Jakby połączenia nerwowe w mózgu zostały zerwane... Nie umiałem zlokalizować żadnej części ciała.
- Co tam jest? - usłyszałem, ale w ogóle nie zrozumiałem co do mnie powiedział. Jakby mówił w obcym języku. Przed oczami przelatywały mi obrazy, widziałem swoje siostry, braci, mamę... a na końcu pokazała mi sie Dona... To mnie ożywiło. - Hej?!
- Musze jechać do domu. - powiedziałem składając tą paczkę i kierując się do wyjścia.
- Jak... jak do domu?! A płyta?!
- Poczeka! - krzyknąłem. Złapał mnie za rękę zatrzymując. Prawą rękę.
- Co ty odwalasz... A w ogóle... co to jest? - zapytał widząc obrączkę.
- Nic. NIC nie wiesz. - powiedziałem przez zaciśnięte zęby. - Muszę wracać... Odezwę się. - i już mnie nie było.
Wrzuciłem to do bagażnika owijając w jakąś szmatę. Cały latałem, ale jakoś udało mi się odpalić silnik. Kto aż tak chce zajść mi za skórę? W czasie drogi powrotnej zastanawiałem się. Chodziło mi przede wszystkim o Donę. Czy komuś chodzi o mnie samego, czy o moją rodzinę ogółem? Czy jej też coś grozi? Natychmiast musiałem skontaktować się z kim trzeba...

2 komentarze:

  1. Jeżeli ty mi tu kogoś próbujesz zabić to zatłukę. Jak matkę kocham zatłukę jeżeli komukolwiek z tych zakochańców stanie się cokolwiek. Rozpadający się szczur bleeeee. Ochyda, fuj i cuchnie na kilometr (wiem bo widziałam). Nie no naprawdę nie wiem kto to może być. Moje myśli zaczynają krążyć wokół jakiś płatnych zabójców, czy organizacji, które się tym zajmują, ale jeżeli okaże się, że jest to osoba, bliższa otoczeniu Michaela to ja kurde nie wiem co zrobię. Znaczy jest pewno podejrzenie, że jest to szanowna Madonna, kiedyś tam gdzieś była mowa o tym, że Michael pożałuje tego co on niby zrobił (nie pamiętam czego), bo w tym wypadku byłabym szczęśliwa gdyby się okazało, że jest to blondyna.
    Okejka więc przejdźmy do przyjemniejszej części rozdziału czyli początku. Michael to chyba serio jakby nie zauważył tej karteczki to wydarłby nazot do Polski po Donę, a ona do spożywczaka poszła. No przynajmniej choć raz i ona pomyślała i zostawiła wiadomość. Co by to było gdyby jednak tego nie zrobiła. Pewnie niezłe jaja. Ja tu mam nadzieję, że oni będą szczęśliwi na trochę happy chwil liczę i mam nadzieję, że nic nie będzie ich chciało sprzątnąć (mam bardzo wybujałą wyobraźnię w tej kwestii)
    Pozdrawiam i weny życzę ;****

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja pierdziele. xD No chciałabym coś na te tematy powiedzieć, ale nie mogę. :D Moge tylko tyle powiedzieć, że to na pewno nie Madonna. Raczej nikt sie nie domyśla kto to.
      :D
      A co do chwil happy... to się zobaczy, ale wydaje mi się to teraz pojęciem względnym w odniesieniu do fabuły. Koniec zbliża się wielkimi krokami, tylko tyle powiem.
      No nie moge zaspoilerować, bo straci to cały urok. :D Z czasem wszystko wyjdzie. :)
      Pozdrawiam. :)

      Usuń

Komentarz motywuje! :)