Michael Jackson

Michael Jackson

poniedziałek, 12 września 2016

54.

Witam. :D Oto kolejny. Następny ukaże się w środę. :) Zapraszam.




Donata



Wiedziałam, że nie powinnam tego robić. Ale i tak to zrobiłam. Jak zawsze zrobiłam to co chciałam, nie zastanawiając się nad możliwymi konsekwencjami. A znałam je. Mogłam się ich domyślać. Mogłam spodziewać się tego co może się stać, kiedy to zrobię. Ale jak zawsze odrzuciłam to wszystko, te wszystkie dręczące mnie myśli i zrobiłam to o czym myślałam już od jakiegoś czasu.
Siedziałam własnie w tej chwili w samolocie relacji Los Angeles - Warszawa. Zajełam już swoje miejsce i czekałam, aż maszyna w końcu ruszy. Do czasu odlotu zostało jeszcze dokładnie pięć minut. Przypomniałam sobie jak jeszcze dwie godziny temu byłam u Janet. Pożegnałam się z nią... Reszcie w domu u Michaela powiedziałam tylko do widzenia. Co innego miałam im powiedzieć? Tylko z Alanem porozmawiałam kilka minut i... poszłam. A Michael?
Nic nie wiedział. Był w studiu. Wszystkim skłamałam, że wie o tym, że wracam do Polski. Nawet Janet tak powiedziałam... Właśnie tak to było...
Spakowałam się bardzo szybko. Wszystkie moje rzeczy zmieściły mi sie cudem w jednej walizce i torbie na ramię. Były mimo wszystko dość pojemne więc... nie musiałam się martwić, że coś zostawię. Michaela nie było... nawet się cieszyłam. Zamówiłam sobie taksówkę spod jego domu i kazałam się zawieść do jego siostry. Drugą zamówiłam na odjazd na lotnisko.
Nie mogłam tak po prostu wyjechać nie widząc się z Jan. Z Michaelem sprawa powinna wyglądać tak samo, ale to było co innego... Nie zniosłabym tego chyba. Zresztą co on mógł zrobić. Nic. Nie chciałam zresztą by próbował czegokolwiek... Uciekałam tak naprawdę z jego domu. Za jakiś czas wrócę do Stanów i spróbuję jeszcze raz. Ale w zupełnie innym mieście. Na pewno nie wrócę tutaj.
Gdy Jan zobaczyła mnie pod swoimi drzwiami z walizkami chyba od razu domyśliła się  o co chodzi. Wpuściła mnie do środka i od razu zagoniła do salonu mówiąc, że zaraz przyniesie nam coś do picia. Usiadłam i wpatrzyłam się w swoje ręce. Wiedziałam, że nie łatwo będzie mi ukryć fakt, że jej brat o niczym nie ma zielonego pojęcia. Ale cóż... Nie chciałam nie potrzebnych lamentów... Pewnie chciałby jakoś mi pomóc, ale prawda była taka, że nic nie mógł z tym zrobić. Nawet gdyby zalegalizowali mi ten pobyt i tak bym wyjechała. Potrzebowałam odpocząć...
- Ja nie wierzę, że za chwilę cię tu nie będzie... - powiedziała cicho Janet wracając do salonu, w którym mnie posadziła i podając mi kubek z moją ulubiona malinową herbatą. Uśmiechnęłam sie widząc to, ale zaraz potem westchnełam nie podnosząc na nia wzroku.
- Co mam ci powiedzieć... - mruknełam tylko.
Nastała cisza. Żadna z nas nic nie mówiła przez dłuższy czas. Jan jednak chyba nie mogłam wytrzymać, bo wciąż się wierciła i wzdychała pod nosem. Spoglądałam na nią od czasu do czasu popijając swoją herbatę. Coś widocznie ją gryzło...
- A Michael? - wypaliła bez najmniejszego ostrzeżenia. - Przeciez na pewno ci pomoże, co nie powiedział ci jeszcze...? Bo chyba wie o wszystkim, prawda? - zapytała wbijając we mnie swoje oczy. Unikałam patrzenia na nią. Wiedziałam ,że od razu wszystko wyczytałaby w moich.
- Oczywiście, że wie. Jak miałby nie wiedziec. - mruknęłam ciężko przełykając śline.
- I co? Tak po prostu pozwolił ci wyjść ze wszystkimi bagażami?
- A co innego miał zrobić? Nic na to nie poradzi...
- Nie, no ja nie wierze! Zaraz do niego zadzwonię...!
- Nie dzwoń! - przeraziłam się. Przeciez on od razu by jej powiedział, że o niczym nie ma pojęcia a wtedy... Janet potrafiła się naprawdę wkurzyć.
- Jak to nie? - spojrzała na mnie zdezorientowana nie wiedząc o co mi chodzi. - Przecież na pewno znajdzie się jakiś sposób, już on coś wymyśli...
- Nie dzwoń, mówię ci, ma jakieś ważne spotkanie. Nie dodzwonisz się nawet do niego teraz. - zmyśliłam na poczekaniu. - Dajmy temu po prostu spokój.
- Jak... jak dajmy spokój?! A co z wami?!
- Jakimi nami? - popatrzyłam na nią znad swojego kubka. Prychneła pod nosem. Nie mogła usiedzieć spokojnie na miejscu.
- Jakimi wami?! Kobieto...! Ja cię proszę, idź po rozum do głowy! - już zaczęła podnosić głos. - To już naprawdę zaszło wszystko za daleko! - spuściłam głowe.
- Co się stało to się nie odstanie. - powiedziałam tylko nie patrząc na nią. Upiłam znów ze swojego kubka. - Co mam według ciebie zrobić, Jan? - zapytałam kiedy usłyszałam jak prychneła po raz kolejny. - Nic nie zrobię... On też nie ma nad tym żadnej mocy... Musze wrócić do Polski, tyle. Nie mam w tej chwili innego wyjścia. Nie ma sensu sie szarpać... - zakończyłam szpetem.
Nie mogła się chyba z tym pogodzić. W innych okolicznościach też była bym załamana tą odmową... Ale w obecnych... to było chyba jak wybawienie. To była beznadziejna sytuacja. Nic nie dało się zrobić. A on... w pierwszej chwili za pewne się wścieknie. Ale po jakimś czasie zrozumie, że dobrze zrobiłam. Wmawiałam to siebie, chciałam w to wierzyć. Zrozumie, że nie można było zrobić nic więcej i nawet będzie się cieszył, że mnie nie ma, że nie musi się już mną przejmowac, bo ja u siebie nie zgine. A tak... Cały czas miał mnie na głowie, swoją byłą. Chore...
- Dona, przeciez... Ja nie wierzę, że on tak po prostu wypuścił cię z domu. - powiedziała po chwili patrząc na mnie ze zbolałą miną.
- Janet, a co miał zrobić... zresztą już ci to powtarzam któryś raz z rzędu. Nie rozmawiajmy o tym... Jest wiele innych ciekawszych tematów... - mruknęłam choć tak naprawdę to nie miałam ochoty o niczym rozmawiać.
- Dona, spójrz na mnie. - o nie. Tego się obawiałam. Ale spojrzałam na nia tak jak mnie prosiła. Wpatrywała się we mnie przez jakąś chwilę, a potem...
- Będe za toba tęsknić. - powiedziała, a potem przesiadła się bliżej mnie i przytuliła mocno. Uśmiechnęłam się mimo wszystko.
- Ja też będę za tobą tęsknić. Za tą twoją brawurą.. Nie ma nikogo tak roztrzepanego jak ty. - zaśmiała się. - No tak! Tylko ty tak potrafisz. Będzie mi cię brakowąc.
- Oj tam nie wyjeżdżasz w końcu na Marsa. - machnęła ręka niby od niechcenia, ale minę i tak miała nieciekawą. Szturchnęłam ją lekko w ramię z uśmiechem. - Może cię nawet odwiedze niedługo w tej Polsce. Co ty na to? - wyszczerzyła się.
- No już wiesz, gdzie mieszkam więc... nie ma chyba żadnych przeciwskazań, co nie? - odpowiedziałam z uśmiechem, ale zaraz sobie przypomniałam, że przeciez przed chwilą ją okłamałam. Przyjedzie owszem, to było pewne, ale po to by mnie zjechać od góry do dołu za to co zrobiłam. Ja jednak nadal uparcie wierzyłam, że to najlepsze co mogę w tej sytuacji zrobić. Inaczej zwariuję...
Żal pozostawał, kiedy już lecąc nad oceanem uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej więcej go nie zobaczę... Chociaż to jest pojęcie względne. Widziec go będę mogła kiedy tylko będę chciała. Głośno o nim było w telewizji, w internecie newsy co drugi o nim. Więc jeśli kiedyś będę chciała znów na niego spojrzeć... nie będę miała problemu. Żałowałam, że go nie spotkam... Że nie będę mogła go już dotknąć, tak jak kiedyś... Pocałować... Przytulić... Tego już nie będzie. Straciłam coś cennego w życiu. Na własne życzenie. Ale kto by się tego spodziewał... Ja na pewno nie, i podejrzewam, że on też...
Zamknęłam oczy opierając głowe o fotel i patrząc w okno. Było ciemno. Na niebie były tylko gwiazdy. Patrzyłam w nie, ale tak naprawdę w ogóle ich nie widziałam. Były mi obce i takie... nijakie... Zanim to wszystko się wydarzyło często razem je oglądaliśmy... Opowiadał mi wtedy o sobie, o swojej młodości, jak to się zaczęło, że zaczął żyć muzyką.
To wszystko dzięki jego ojcu. Niespełniony muzyk, który swój talent chciał przelać na swoich synów... A raczej marzenia. Nie wiedziałam czy ma jakiś talent czy nie... Ale nie ulegało wątpliwości, że Mike go posiadał i to nie niezaprzeczalnie. Gdyby tak nie było, nie byłby tak popularny i nie osiągnąłby takiego sukcesu... Reszta też tam miała jakiś swój udział w całości... Tego zespołu, którego kiedyś byli częścią, ale potem to wszystko się rozpadło i każdy zaczął żyć swoim zyciem. Uwolnili się od ojca, który był bardziej niż surowy. Mogli zacząć swobodnie żyć i tworzyć. A jeśli nawet czasami próbował się wtrącać stawiali mu się wykazując, że są już dorośli i sami będą o sobie decydować. Zwłaszcza Michael. Ale z nim to była troche inna sprawa.
Sama miałam wrażenie, że  w pewien sposób Mike był jego pupilkiem, ale w żaden sposób jego ojciec nie umiał mu tego okazać. Lał go, ale jednocześnie robił wszystko by chłopak miał w życiu jak najlepiej. To trochę abstrakcyjna mieszanka... ale tak własnie było, przynajmniej w moim odczuciu.
Mike krótko przed tym jak... sie rozstaliśmy, powiedział mi, że jego stary nawet go przeprosił... Nie wiedziałam czy to wystarczy po tylu latach... Jemu widać wystarczyło, przynajmniej na razie. Zobaczymy co będzie później...
Przepraszam. Ja już tego nie zobaczę.
Chciałam by to wszystko wróciło. Chciałam go znów przytulić i powiedziec, że jest najpiękniejsza rzeczą jaka mnie spotkała w życiu. Że jest mi droższy niż wszystko co posiadam, nawet moje własne życie. Ale zawsze wychodziłam z założenia, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Może właśnie tak miało być... kto wie.
Wmawiałam sobie to. Musiałam. Inaczej znów bym sie załamała, a tego nie chciałam. Nie chciałam znów płakać całymi nocami, nie chciałam się zadręczać. Jedyne czego chciałam to być znów  z nim. Nie byłam już pewna czy to jeszcze w ogóle możliwe... Nie wierzyłam już w to. Za dużo się wydarzyło... Za dużo bólu na wzajem sobie sprawiliśmy... On ode mnie chyba ucierpiał jeszcze bardziej...
Pozostało ułożyć się jakoś we fotelu, przymknąć oczy i udawać, że tych kilku cudownych miesięcy w ogóle nie było. Musiałam zapomnieć. Nie mogłam żyć samymi wspomnieniami. To najszybciej sprawi, że po prostu oszaleję. A to nie będzie łatwe, zapomniec, kiedy wszędzie będzie go pełno. Trzeba było jednak spróbować.
Z tymi myślami zamknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. Jakiś czas będzie cięzko. Ale nie byłam sama. Miałam rodziców i przyjaciółkę. Za jakiś czas może spotkam kogoś... i będzie dobrze. Na pewno.



Michael


Studio stało się takim moim azylem od tego wszystkiego co się działo. Tam mogłem choć trochę odpocząć, odprężyć się. Siedziałem tam godzinami pracując, albo patrząc w sufit. Kanapy były wygodne, więc zdarzało mi sie nawet zostawać na noc. Nikt jakoś nie miał o to do mnie pretensji.
Wysiadałem już trochę znowu. Byłem zmęczony, wykończony, od kilku dni Murrey podawał mi jakieś leki. Nie znam sie na tym, grunt, że działały i mogłem jakoś funkcjonować. Gorzej, że kiedy ich działanie dobiegało końca ja czułem się jeszcze gorzej niż przed ich zażyciem. Ale nie to było ważne. Najważniejsze było to bym był wydajny przynajmniej przez dwanaście godzin dziennie. Szefostwo bynajmniej jak na razie było ze mnie zadowolone.
Substancje, które mój lekarz mi podawał jednak szybko przyzwyczajały do siebie mój organizm, sądząc po tym, że podawał mi je coraz częściej. Nie do przesady przynajmniej w moim odczuciu... ale zdołałem to już zauważyć. Na początku było to 25 mg na dwanaście godzin. Teraz tyle samo podaje mi na osiem... Ostatnio podał mi też coś nowego...
Nie mogłem spać. Nie mogłem nawet zasnąć, żeby budzić się tak jak znów do tej pory. Podał mi coś co się nazywa propofol. Odleciałem po nim na dokładnie sześć minut. Ale po wybudzeniu się czułem się cały odrętwiały, a mózg wydawał się być stworzony z gąbki... Jakoś zasnąłem. Ten sen jednak nie dawał wrażenia wypoczynku.
Niektórzy zaczynali patrzeć na mnie z boku z jakimś takim dziwnym... niepokojem? Może. Sam nie widziałem w tym żadnego problemu. Jeśli sam nie potrafię odpocząć, trzeba mi pomóc. I cieszyłem się, że cokolwiek daje radę mnie zmorzyć, bo inaczej chyba bym padł.
Była już późna dość godzina... około osiemnastej. Na dworze wciąż było jasno, ale było to znać po ruchu ulicznym. Studio nie leżało przy samej ulicy, ale dało się usłyszeć warkot silników samochodowych gdy podeszło się do otwartego okna. Pogoda też była całkiem przyjemna... Jakieś dwadzieścia pięć stopni. Z reguły panowały o wiele wyższe temperatury. Należało się cieszyć z tego lekkiego ochłodzenia, dawało wytchnienie w upałach. Tylko noce były chłodne... był październik.
I pomyśleć, że pół roku temu ona tu przyleciała. U niej w kraju był kwiecień, ledwo wiosna... u nas cały rok lato. Nawet w grudniu temperatura nie spada poniżej dwudziestu stopni... Śnieg zdarzał sie naprawdę bardzo rzadko, u nich każda pora roku wygląda inaczej. Słyszałem, że potrafią sobie nawet pod tym względem prorokować pogodę i zyski z upraw. Jeśli zima będzie mroźna, lato będzie gorące. Jeśli zimą spadnie śnieg, latem będzie dużo owoców... Fascynujące.
Już dawno zauważyłem, że dosłownie wszystko teraz kojarzy mi się z Doną. Potrafiłem zejść myślami na tematy z pozoru zupełnie z nią nie związane, jak np teraz myślałem dosłownie o pogodzie. Ale za chwilę już zacząłem myśleć o klimacie w Polsce, a stąd już do niej nie daleko. Uśmiechnąłem się lekko pod nosem czując, że znów dopada mnie jakaś słabość... Spojrzałem na zegarek. Tak, już pora, pewnie mój lekarz zaraz się tu zjawi... i nie pomyliłem się.


Usłyszałem za soba dźwięk otwieranych drzwi. I głosy dwóch ludzi. Do środka wszedł mój lekarz i... Janet. Zdziwiłem się widząc ją tutaj, nigdy nie przychodziła do mnie do studia, a jeśli to naprawdę rzadko. Ostatnimi czasy, bo zanim pojawiła się Dona notorycznie mnie z niego wyciągała. Teraz jednak jej mina mówiła mi, że coś się stało.
- Witam, panie Jackson. - przywitał się facet na co skinąłem mu głową w odpowiedzi wciąz jednak patrząc na siostrę. Coś mi bardzo nie pasowało. Usiadła na skórzanej sofie i wyglądała dosłownie jakby uszło z niej powietrze.
- To co? - usłyszałem. To Murrey patrzył na mnie wyczekująco. - Podajemy? Czy chce pan jeszcze zaczekać? - ten człowiek też był w pewien sposób dziwny w moim odczuciu. Raz zwracał się do mnie po imieniu, za chwilę na pan. Już dawno przestałem zwracać na to uwagę.
- Podajemy. - odpowiedziałem w końcu siadając na drugiej sofie naprzeciw Janet, która rzucała mi naprawdę niepokojące spojrzenia.
- Powiesz w końcu co sie stało? - odezwałem się w końcu, kiedy ona wciąż milczała. Spojrzała na mnie z boku po czym znów odwróciła głowe do okna. - No po coś w końcu tu przyszłaś. - powiedziałem znów obserwując jak lekarz wyciąga zestaw igieł. Bałem się ich panicznie, ale trzeba było się ogarnąć. Drżącą ręką zacząłem podwijać rękaw.
- Spokojnie, podam panu najpierw valium. - popatrzyłem na niego zdziwiony. - Nie mam zamiaru gonić igły.
- Gonić igły? - głos lekko mi zadrżał.
- Tak. Kiedy mi pan odleci.
- A co mi da to valium?
- Uspokoi się pan.
- Aha... - odpowiedziałem tylko czekając z odsłoniętym ramieniem.
- Nie za często dajesz sobie to podawać? - odezwała się w końcu moja siostra. Przeniosłem wzrok na nią.
- Dzięki temu jeszcze jakoś funkcjonuję.
- Żadne medykamenty nie są ci do tego potrzebne. - burknęła.
- Nie? Nie widziałaś mnie bez nich w ostatnim czasie.
- Wystarczy postawić dziadom ultimatum. To ty rządzisz, chyba o tym zapomnieli. Bez ciebie nic nie zrobią ani nie zarobią. Sprawa jest prosta, ale ty wolisz dawać się popychać. - westchnąłem. Każdy mi to mówił, ale to nie było do końca tak.
- Moga zerwać ze mną kontrakt jeśli będę za dużo smęcił. A tego nie chcę.
- No pewnie. - burknęła znowu. - Zerwać kontraktu nie chcesz, ale dać swojej dziewczynie odejść to tak. - popatrzyłem na nią przez chwilę, a potem westchnąłem.
- Co się stało to się nie odstanie. - parsknęła niewesołym śmiechem.
- Ona też tak mówiła.
- No widzisz... - co jej miałem powiedzieć. Nie byłem z tego faktu zadowolony, ale nic nie mogłem już chyba zrobić.
- Była u mnie dzisiaj od rana cały dzień. - powiedziała znów po chwili. Mój wzrok przyciągnął znów Murrey, który powoli zakładał rękawiczki gumowe, a potem zaczął znów grzebać w torbie. Nigdy z niczym się nie spieszył.
- Tak? - odpowiedziałem znów patrząc na Janet.
- Tak. - odburknęła. - Ja w to nie wierzę po prostu...
- Jęczysz, a to chyba ja powinienem. - przerwałem jej. Spojrzała na mnie jak na gówno...
- Owszem, masz rację. Zastanawiam się tylko jak mogłeś na to pozwolić! - irytacja widać wzięła nad nią górę.
- Jan... - nie wiedział już co i jak powiedzieć. Tak chyba miało być... powtarzałem to już milion razy nie tylko jej. Ale przede wszystkim sobie by jakoś się pocieszyć.
- Powinieneś ją przyspawać nawet do kaloryfera! A ty tak po prostu dałeś jej odejść!
- Daj spokój! Ile razy jeszcze będziemy to wałkować... Było minęło, nic już z tym nie zrobię. - znów spojrzałem na Murreya, który wypakowywał nie wzruszony pojedynczą igłę. - Przynajmniej moge na nią jeszcze popatrzeć... - dodałem mrucząc, ale chyba bardziej do siebie niż do kogokolwiek. Spojrzała na mnie jakoś tak dziwnie.
- Chory jesteś?
- O co ci chodzi? - odbiłem piłeczkę.
- POPATRZEĆ? Z drugiego końca świata chyba. - prychnęła.
Patrzyłem na nią kompletnie jej nie rozumiejąc.
- Jakiego drugiego końca świata?
- Chyba naprawdę zaćmiło ci mózg. - warknęła. - Pozwolić tak po prostu jej wynieśc się... Ja tego nie rozumiem. - otworzyłem szeroko oczy.
- Jak... wynieść się? - spojrzała na mnie poirytowana.
- Co jest z tobą, chłopie?!
- Nie mam zielonego pojęcia o czym do mnie mówisz. - wyjaśniłem wciąz wbijając w nią swój wzrok. Teraz to ona zgłupiała.
- Jak... to nie wiesz...?
- Nie wiem. - czułem, że coś się święci, ale... kompletnie nie wiedziałem co się dzieje. O czym ona mówi?
- No ale... - zająknęła się. - Nie no... Ty nic nie wiesz?
- O CZYM??
- Przecież... Nie, jaja sobie robisz, musisz wiedzieć.
- CO muszę wiedzieć?! - patrzyła na mnie wielkimi oczami przez dobrą minutę nic nie mówiąc. - JANET! - Murrey stanął z napełnioną strzykawką patrząc na nas.
- Ty naprawdę nie wiesz?
- O czym do cholery?!! - jej oczy zrobiły się jeszcze większe.
- Nie wierze. - powiedziała momentalnie purpurowiejąc na twarzy. - Co za menda!
- JANET CZY MOŻESZ MI W KOŃCU WYJASNIĆ...!! - podniosłem się i głos.
- Ona wyjechała, Mike. - powiedziała cicho patrząc na mnie. Jakby to do mnie nie dotarło...
- Co?
- Wyjechała. Spakowała się i przyjechała do mnie się pożegnać. Dostała odpowiedź. Nie zalegalizowali jej tego pobytu u nas. - całe ciało samo mi zwiotczało, nie potrzebowałem do tego absolutnie nic.


- Powiedz... powiedz, że sobie żartujesz... - odezwałem się w końcu drżącym, prawie dygoczącym głosem. Pokiwała głową na nie z wielkimi oczami jak spodki. - Nie... - parsknąłem histerycznym śmiechem. - Nie zrobiła by tego w taki sposób...
- Mówię ci prawdę, ale zarzekała się na wszystkie swiętości, że ty o tym wiesz!
- I tak sobie pozwoliłbym jej wyjechać?!
- Też nie mogłam tego zrozumieć, dlatego tu przyszłam.
- Kiedy u ciebie była?! -  poderwałem się z miejsca, zacząłem krązyć po pomieszczeniu nie wiedząc nawet za czym.
- Pół godziny temu. Może trochę więcej...
- Kiedy ma samolot?! - porwałem swój czarny płaszcz ze srebrnymi zdobieniami, jakimiś maskami czy czymkolwiek innym się nie przejmowałem.
- Za... 45 minut... - powiedziała sama wstając. Zakląłem siarczyście i wyleciałem z sali nagraniowej. - Mike! - usłyszałem za soba jej krzyk.
- Na lotnisko! - krzyknąłem do swojego kierowcy, jeszcze zanim dobrze wsiadłem. Janet doleciała do samochodu...
- Mike...
- Która godzina?! O której ma ten odlot?!
- Jest osiemnasta trzydzieści...
- Cholera! - nie, nie mogłem pozwolić, żeby tak po prostu... Musiałem ją złapać zanim... Nie wiem co zrobię jeśli... Musiałem zdązyć na czas. Nie było innej opcji. - Jedź! Jak najszybciej, nie zwracaj uwagi na ograniczenia! JEDŹ!
I pojechaliśmy. Jak na złość miasto było zatłoczone... Ale to normalne o tej porze dnia. Ja jednak kląłem wściekły wiercąc się na tylnym siedzeniu, dobrze, że szyby były przyciemniane i włączona klimatyzacja, bo gdy by były otwarte, każdy by to usłyszał chyba. A nie hamowałem się w ogóle.
- Co się stało, panie...
- Nie gadaj tylko jedź, do cholery! - wrzasnąłem na Bogu ducha winnego faceta. Spojrzał na mnie we wstecznym lusterku.
- Ja rozumiem, że coś się stało, ale nie przefrunę z tym ponad nimi wszystkimi. Może i uważają cię za cudotwórcę i zbawcę swiata, ale należałoby w końcu stwierdzić, że to nie prawda, może pan sam usiądzie za kierownicą, co?! Każdy od razu będzie miał dupe skasowana! - wytrzeszczyłem na niego oczy i nic już nie powiedziałem. Zatkał mnie. Może i dobrze. Jak dotąd jeszcze nie odezwał się do mnie w taki sposób. Zresztą nieważne... Musiałem dostać się na lotnisko.
Co chwila zerkałem na zegarek. Zostało tylko dwadzieścia minut. Bałem się, że nie zdążę. Kiedy ulica troche się rozluźniła, facet wcisnął gaz do dechy. Serce miałem w gardle do samego końca jazdy.
Kiedy już w końcu wjechaliśmy na płytę lotniska, wierciłem się jak głupi by już wysiąść i wyleciałem z tego samochodu jeszcze zanim dobrze się zatrzymał. Nic nie powiedziałem tylko pobiegłem przed siebie, a facet coś za mną krzyczał. Pewnie chodziło mu o to, że jestem tam sam... Nie obchodziło mnie to. Jedyna myśl która kotłowała mi się w głowie to zatrzymac ją...
Na domiar tego wszystkiego chyba jako jakiś zły znak znikąd po prostu wzięła się burza. Grzmiało, ale nie było widać błyskawic. Lunął siarczysty deszcz... W przeciągu minuty byłem mokry aż do podszewki. Znajdowałem się w nieosłoniętej części więc wszyscy któzy się tam znajdowali mokli razem ze mną. Kilku ludzi schowało się pod własnymi walizkami...
Rozglądałem się, szukałem jej wzrokiem, ale w tym deszczu nic nie było widać. Serce łomotało mi w gardle aż bolało. Musiałem ją znaleźć. Biegłem przed siebie jakiś czas, ale nic... Nigdzie jej nie było.


Wpadłem w końcu do hali odlotów. Przepchałem się do informacji taki ociekający wodą nie zważając na zirytowane i oburzone pomruki innych ludzi. Wpakowałem się komuś dosłownie przed nos.
- Halo, prosze pana! - jakiś facet wytrzeszczył na mnie oczy.
- Pan wybaczy, ja nie mogę czekać. - odpowiedziałem tylko i zwróciłem się do kobiety, ale facet nie dawał za wygraną.
- Pan nie może czekać, nasze samoloty też nie będą za nami czekać! Koniec kolejki jest tam! - nie wiedziałem co zrobić czy jeszcze mu odpowiedzieć czy... Byłem naprawdę zdeterminowany, ale i wściekły. Resztkami sił panowałem nad soba, zeby nie zacząć wrzeszczeć.
- Miła pani... - zwróciłem się do kobiety z informacji. Facet coś krzyknął znów ale nie zwracałem na niego uwagi. Poczułem jak złapał mnie za ramię, ale za chwilę ktoś go odciągnął. To kierowca auta przyleciał za mną tak samo zmokły jak kura. Nie zwracałem już na to uwagi, odwróciłem się znów do kobiety. Czasu nie było... Ludzie na około zaczęli coś szeptać... Parę razy usłyszałem swoje nazwisko. Więc już mnie rozpoznali. Nieważne.
- Słucham pana. - powiedziała lekko zdenerwowana.
- Donata Leszczyńska, lot do Polski, niech pani sprawdzi... Niech pani mi powie czy samolot już wystartował... - oddychałem ciężko zniecierpliwiony i tak naprawdę ze strachu...
- Tak, jest taka pani... - mruknęła klikając coś na komputerze. A potem spojrzała na mnie...
- Gdzie?!
- Przykro mi, ale ten samolot już odleciał. - wszystko momentalnie ze mnie uszło. Całe powietrze, czucie w ciele...
- Kiedy? - zapytałem już tylko.
- Dokładnie siedem minut temu. - patrzyła na mnie jakby się bała, że coś jej zaraz za to zrobię. Ale ja tylko odwróciłem się i wyszedłem stamtąd. Wyszedłem z powrotem na nieosłoniętą część i od razu poczułem jak woda zalewa mnie całego. Nic nie widziałem... deszcz zalewał mi oczy.
Zatrzymałem się gdzieś nawet nie wiedziałem dobrze, gdzie jestem. Oparłem się o jakąś ścianę... Przetarłem twarz dłonią, ale to nic nie dało. Wciąz miałem pełne oczy wody... a może łez... nie miałem pojęcia.
Kierowca, miał na imię Josh, podszedł do mnie i chyba nie wiedział sam co powiedziec czy zrobić. Mnie samemu było to obojętne. Spóźniłem się. Tylko to się teraz liczyło. W końcu odezwał się pytając co dalej, gdzie ma mnie zawieźć.
- Do parku. - odpowiedziałem bezwiednie, ale właśnie tam chciałem jechać. Tam, gdzie ją pierwszy raz zobaczyłem. Chciałem być sam...
Zapakowałem się do auta i bez słowa nawet nie ruszając palcem czekałem, aż zajedziemy na miejsce. Kiedy już tam byliśmy usłyszałem znów...
- Zaczekać tu na pana? - spojrzałem na faceta jakbym nie kontaktował w ogóle, ale po chwili skinąłem twierdząco głową.
Wciąz lał deszcz. Kiedy wyszedłem na dwór momentalnie znów cały przemoknąłem. Nic nie widziałem, chmury przykryły chyba całe miasto, zrobiło się ciemno... Powlokłem się główną ścieżką. Nikogo nie było. Albo nie było go widać. Szedłem tak długi czas nie spiesząc się po czym kiedy odnalazłem w końcu tą ławkę... usiadłem na niej i opierając się odchyliłem głowe do tyłu. Krople rytmicznie uderzały w moją twarz. Czułem je nawet pod zamkniętymi powiekami. Czułem jak woda spływa po włosach, po całym ciele... Jakby siedział w pełnym kotle... Było zimno, trząsłem się, ale nie zwracałem na to uwagi. Byłem pusty w środku. Myślałem, że gorzej już być nie może...
Ale właśnie zdałem sobie z czegoś sprawę. Że to było do przewidzenia. A najgorsze jest to, że istotnie mogłem temu zapobiec. Nie wiem na co czekałem... a teraz już nie ma nic. Bo na pewno tu nie wróci.
I w pewnej chwili dotarło do mnie, że... właśnie straciłem cząstkę samego siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz motywuje! :)