Michael Jackson

Michael Jackson

niedziela, 16 października 2016

Krótkie podsumowanie.

Witam i na pewno się nie żegnam. :D Bo będę tu na pewno często zaglądać. Nie chce się za bardzo rozwlekać, pomyślałam tylko, że oprócz takich drobiazgów jak podanie linka do następnego bloga, napiszę coś więcej.
Ogółem to chyba każdy tak ma, że jak już wykoncypuje sobie jakąś historię, to chce konsekwentnie dążyć do jej zrealizowania, czy to na papierze czy na komputerze, forma jest mało ważna, ale w końcu pisze. Ale myślę, że każdy ma też tak, że jednak ta cała historia w trakcie zaczyna tak jakby trochę żyć własnym życiem i ewoluuje. Ja przynajmniej tak miałam, ponieważ, to opowiadanie z grubsza miało wyglądać inaczej, choć całość założenia na fabułę pozostała taka sama.
Miało być przede wszystkim tak, że oni mieli zacząć się zakochiwać dopiero po tym biznesowym ślubie. o.o Stwierdziłam jednak w trakcie, że jak będę to tak ciągnąć bez niczego to w końcu i ja i ci którzy w ogóle będą chcieli to czytać, bo nie wiedziałam czy w ogóle to się dobrze przyjmie, umrzemy z nudów zanim coś się zacznie dziać. Więc przeforsowałam to, że tak powiem i wersja końcowa jest w już pełni znana. :D
Druga rzecz jest taka, że początkowo chciałam to zrobić tak bardziej zbliżone do reala. Więc jeśli chodzi o wiek to go troszeczke postarzałam, co z rzeczywistością się mija, ale chciałam na początku, żeby miał te swoje dzieciaki, wszystkie trzy i Dona miała tam trafić jako opiekunka do tego najmłodszego.
Ale oczywiście w trakcie, chyba może nawet zanim zaczęłam to pisać tak naprawdę, stwierdziłam, że jak to się mówi 'za dużo gęb do żarcia' xD i wyeksmitowałam ich z tego. Tak naprawdę zmieniło się też wiele drobiazgów, niektóre rzeczy zostały zamienione miejscami, innych wcale nie miało być, a są [jak na przykład wskrzeszony Presley xD] i tak dalej. Wiele postaci z jego rodziny pominęłam tutaj, inne wymyśliłam, ale nie przewidywałam np nigdy pojawienia się Madonny. A jednak jest. :D I to chyba nawet dobrze, cieszę się z efektu końcowego, bo jak teraz w głowie porównuję obie wersję, odnoszę chyba uzasadnione wrażenie, że... ta pierwotna była jednak trochę zbyt... sucha? Okrojona i w ogóle, a tutaj chyba jest jednak trochę więcej tego wszystkiego... A o to chyba w tym chodzi. :)
Co tu więcej pisać... Jestem tak naprawdę święcie zdziwiona, że w ogóle udało mi się napisać te 71 rozdziałów, ponieważ, co tu dużo mówić, z natury jestem śmierdzącym leniem. :D Dosłownie jeśli chodzi o wszystko, musze mieć do czegoś naprawdę ogromną mobilizację, ale tu udało mi się ją znaleźć. Może dlatego, że po raz pierwszy w życiu tak naprawdę pisałam o osobie, która żyła naprawdę? A nie o jakichś wydumanych postaciach nie wiadomo skąd. Były oczywiście momenty, kiedy myślałam, że się zapalę, po pierwsze były to te rozdziały z jego trasą BAD. Dla mnie pisanie ich to była jakaś masakra. Ale zmuszałam się prawie na siłę je pisać, żeby przebrnąć przez to, bo wiedziałam, że dalej będzie już lepiej bo zacznie się dużo dziać. I z tego jestem właśnie bardzo dumna, że nie przestałam pisać i jakoś wycisnęłam z siebie trochę kreatywności. :) Mam nadzieję, że ta kreatywność zostanie ze mną do samego końca, a co po zakończeniu drugiej części to się jeszcze zobaczy.
Tą część pisałam pół roku. Jest długa jak na mój gust, ale druga raczej będzie krótsza, chociaż wydaje mi się, że nie nudna na pewno. :D Mam nadzieję. I oczywiście mam nadzieję, że ci którzy tu zaglądali przez ten cały czas tam też będą żywi. :P
I może też ktoś zechce sam się teraz wypowiedziec odnośnie całości. Każdy komentarz na wagę złowa tak naprawdę, bo kosztowało to mimo wszystko sporo wysiłku, u mnie to najgorzej zawsze zacząć, potem już idzie. xD Będę bardzo wdzięczna, naprawdę. :) Nawet jeśli ktoś tylko zaglądał, a nie pozostawiał po sobie innego śladu to może teraz zrobi wyjątek. xD Będę się bardzo cieszyć.
No więc nie przedłużając, bo i tak sie jednak rozpisałam zapraszam na część drugą. :)





sobota, 15 października 2016

Epilog.

No więc tak. Dobrnęlismy do końca pierwszej części opwiadania. :) Aż sama jestem tym trochę zdziwiona, że wytrwałam. Ale o tym i ogółem o opowiadaniu napiszę w notce na do widzenia. Podam też tam namiary na część drugą, która już istnieje i się produkuje. Jeszcze przed chwilą miałam stracha, że nie będę się wyrabiać, ale dostałam znowu kopa i kilka rozdziałów jest już gotowych. Pewnie nie długo coś tam się pojawi na dzień dobry, a potem prolog. :)
Tak więc zapraszam na Epilog i do następnego. 


Donata


Słońce zachodziło właśnie za horyzontem... Czerwono złote promienie odbijały się na powierzchni oceanu. Pięknie to wyglądało, ale... Ja nie umiałam doszukać się w tym tego piękna. Niby miałam przed sobą jakiś cel. Właśnie siedziałam w samolocie do Polski. Niby gdzieś zmierzałam, w konkretnym kierunku, ale tak naprawdę... niczego przed sobą nie widziałam. Wszystko co było mi drogie zostawało daleko za mną. Zostało mi brutalnie odebrane i chociaż ktoś by powiedział, że nie wszystko sie skończyło to dla mnie właśnie tak było. Skończyło się wszystko. W tym momencie, kiedy weszłam do tej sypialni.
To było jakieś cztery dni temu. Zgodziłam się zostać, choć miałam zamiar wyjechać natychmiast, ale zgodziłam się, kiedy mnie zatrzymywali i pojawiłam się ze wszystkimi na pogrzebie. Był koszmarny. Ciemna trumna, otwarta, pobłyskiwała momentami w słońcu. Własnie dlatego nie chciałam tam być. Nie chciałam na to patrzeć. Myślałam, że nic gorszego już stać się nie może, ale to była chyba kulminacja tego wszystkiego. To było po prostu straszne patrzeć jak leży w tej drewnianej skrzyni, która za kilka miesięcy spróchnieje doszczętnie dwa metry pod ziemią.
Patrzyłam na jego twarz. Miał na niej taki sam spokój jak wtedy w tej sypialni... Jemu już było wszystko obojętne. Nie musiał się już niczym przejmować. Wracałam myślami do listu, który przyniosła mi LaToya. O jakich sprawach mi nie mówił? Co niby miało sprawić, że... Przecież to przez własną głupotę wylądował na cmentarzu. I przez bezmózgowie Murreya, który jak sam zeznał na policji, podał mu podwójną dawkę na raz, kiedy pierwsza nie zadziałała. Podał mu po prostu bombę... Jego organizm tego nie wytrzymał.
Co gorsza... Z tego co mówili dowiedziałam się, że w tym czasie, kiedy do niego zadzwoniłam, on właśnie odpływał... Umierał w tamtej chwili. I jeszcze zdążył mi powiedzieć, że mnie kocha. Tylko dlaczego to znów zrobił...
Cały lot siedziałam albo ze spuszczoną głową i wpatrywałam się w swoje ręce, albo przez szybę w oknie, ale nic nie sprawiało, że się uśmiechałam albo cokolwiek... Nie ściągnęłam obrączki. Nie przełożyłam jej na drugą rekę. Nie chciałam niczego zmieniać, choć wbrew mojej woli zmieniło się wszystko. Wracałam do domu mimo, że udało mi się uzyskać obywatelstwo, mogłam tam zostać, jeśli bym chciała. Chociaż umowa przewidywała, że małżeństwo powinno trwać co najmniej rok, to przecież śmierć jest siłą wyższą i jak to stwierdził urzędnik z którym musiałam się spotkać... Niczego to tu nie zmienia i zachowuję obywatelstwo amerykańskie. Mało tego. Nawet nie chciałam o tym myśleć. Zapisał mi wszystko w testamencie, wracałam do domu jako milionerka. Rzygać mi się chciało. Neverland, wszystko, należało teraz do mnie. Chciałam się tego wszystkiego zrzec, ale dziwnym trafem powiedzieli mi, że to nie możliwe. No cóż... Widocznie i pod tym względem ich prawo jest inne niż polskie.
Dopóki trwała podróż byłam w stanie jakoś się ogarnąć. Kiedy kilkanaście godzin później wylądowałam w Warszawie, wytarabaniłam się ze wszystkimi swoimi bagażami na postój taksówek i kazałam się zawieźć na dworzec PKS. Tam po półgodzinnym wyczekiwaniu na autobus wsiadłam do odpowiedniego i pojechałam do Konstancina. Droga zajęła czterdzieści pięć minut.
Wysiadłam na małym przystanku jakieś dwadzieścia minut drogi od domu. Pociągnęłam za sobą dwie duże walizki na kółkach i poszłam. Ludzie, których mijałam znali mnie przynajmniej z widzenia z miasta, patrzyli na mnie coś do siebie szeptali, ale nikt mnie nie zaczepił. Byłam za to bardzo wdzięczna. Ostatnie dni żyłam jak w transie. Gdybym miała jeszcze o tym z kimś rozmawiać... Lepiej, żeby wszyscy zostawili mnie w spokoju.
Pewnie już cały świat wiedział co się stało. Pewnie już tego samego dnia wieczorem stacje telewizyjne, radia i gazety o tym huczały. Nie było na to siły, więc u mnie w domu pewnie też już wiedzą. Mama i tata dzwonili do mnie ze dwadzieścia razy, ale nie odebrałam. Co miałam bym powiedzieć im do tego telefonu? A oni co by mi powiedzieli? Staraliby się jakoś pocieszyć? Próżny trud...
Tak więc dopóki jeszcze szłam jakoś to było. Dopóki miałam jeszcze COŚ do zrobienia. Kiedy weszłam do domu i odstawiłam walizki w kont... wszystko się skończyło. Nie miałam już nic więcej do roboty. Mogłabym przestać istnieć. Ale jak na złość, wciąż żyłam, wciąż oddychałam... Bóg nie chciał zabrać mnie do siebie tak jak jego.
Stałam w tym korytarzyku obok kuchni dosłownie przez pięć sekund, aż wpadli do niego oboje moi rodzice. Jak tylko mnie zobaczyli od razu musieli się domyślić, że jest ze mną jeszcze gorzej niż to sobie mogli wcześniej wyobrazić. Sama nie wiedziałam jak wyglądam, nie zwracałam na to uwagi. Ubrałam się normalnie, włosy wyczesałam przed wyjazdem, a wszystko to robiłam jak zmechanizowany robot. Teraz też patrzyłam na nich niewidzącym wzrokiem tak jakby komputer w głowie mi to nakazywał, a nie dlatego, że sama tak chciałam.
Mama pierwsza do mnie dopadła i przytuliła mocno. Ja nie płakałam. Wylałam wszystkie łzy na pogrzebie, już więcej nie miałam. Za to moja mama chyba płakała za mnie. Tata podszedł i przytulił nas obie do siebie...
I to by było na tyle z mojej aktywności. Od tamtego momentu jak tylko poszłam do siebie razem z rodzicami, tata taszczył za mną moje walizki, położyłam się do łóżka i już z niego nie wstałam. Wychodziłam z niego tylko do toalety i wieczorami do łazienki. Nocami nie spałam. W dzień też nie. Nie chciałam nic jeść, tylko piłam. Tak jakby to wszystko nie było mi do niczego już potrzebne. Tylko oddychałam jeszcze z przyzwyczajenia.
Kilka razy... tak naprawdę to chyba z kilkadziesiąt... dzwoniła do mnie Janet. Odebrałam dosłownie raz. Pytała jak się czuję. To było w dniu mojego przyjazdu do domu. Potem dzwoniła jeszcze wielokrotnie, ale nie podejmowałam tych telefonów. Jedyne na co miałam ochotę to zamknąc się gdzies w jakiejś małej klitce...
A najgorsze było to, że to nie była już żadna pomyłka, tak jak wtedy w tym szpitalu po koncercie. Teraz już nikt nie będzie mi się dobijał do drzwi, żeby powiedzieć, że ktoś się pomylił. Widziałam go w trumnie. Nie wyjdzie z niej o własnych siłach.. W ogóle z niej nie wyjdzie. Mimowolnie wracałam do tego... Patrzyłam na niego... Nie wiem może czekałam na coś... Może, że się poruszy? Że chociaż palec mu drgnie, ale nic takiego się nie stało. Może tylko dwie rzeczy były co najmniej dziwne...
Jermaine pochylał się nad nim tak nisko jakby chciał go przed wszystkimi zasłonić, jakby coś do niego mówił... A potem wydawało mi się, że wycierał mu oczy chusteczką... Ale może w gruncie rzeczy to nie było wcale takie dziwne... Druga rzecz dotyczyła pewnego starego faceta. Dziadek mógł mieć jakieś... sześćdziesiąt pięć lat. Nie więcej. Całkiem dobrze się trzymał, nawet o tej laseczce, sądząc po tym jak podszedł do niego po kolei za wszystkimi... Dziwne wydało mi się jego spojrzenie, jakim obdarzył mnie, całą rodzinę Michaela, ale przede wszystkim Lisę i jej matkę, które też się pojawiły. Zwłaszcza na Lisę patrzył jakby... jej nie widział sto lat. Potem odszedł i wrócił powolnym krokiem na swoje miejsce. Nic nie powiedział w przeciwieństwie do reszty, która wygłaszała jakieś swoje mowy. Ja też nic nie powiedziałam. Nie byłam w stanie.
Pojawiło się wielu ludzi, także gwiazd. Oczywiście Madonna która wypłakiwała sobie oczy. Cokolwiek chciała tym pokazać... ale waliło mnie to. I wiele innych podobnych. Wszyscy chyba byli w szoku. Nic dziwnego...
Dzień w dzień maglowałam to sobie. Nie mijało to choćby można by się tego spodziewać. Nie było nic co pomogłoby mi stanąc na nogi. Nawet nie próbowałam zrobić tego sama. Zamorzyłam się do tego stopnia, że pewnego wieczoru wylądowałam w szpitalu na obserwacji po tym jak zasłabłam w łazience. Po prostu, urwał mi się film. A w chwilę później obudziłam się a do łazienki wpadła mama. Musiałam narobić jakiegoś rabanu przewracając się, ale na szczęście... nic sobie nie zrobiłam.
W szpitalu zrobili mi szereg badań krwi i tak dalej... I ten dzień był dla mnie kolejnym przełomem.
W pierwszej chwili gdy lekarz przyszedł do mnie z wynikami powiedział mi, że lekko się odwodniłam i mam początki anemii więc muszę się ostro za siebie wziąć, zadbać o siebie W TYM STANIE.
- Jakim stanie? - zapytałam patrząc na niego kompletnie nie mając pojęcia o czym on do mnie gada. Przecież tylko zasłabłam. Anemia to jeszcze nie koniec świata... Zresztą wcale się tym nie przejęłam. Facet spojrzał na mnie większymi oczami.
- Pani nie wie?
- O czym?
- Ojej... - mruknął. - Rzadko się zdarza, żeby w tym okresie kobieta nie wiedziała... Jest pani w ciąży. - wytrzeszczyłam na niego oczy. - Proszę zobaczyć. - podał mi jakiś wynik. - Podwyższone hormony kobiece. To ZAWSZE wskazuje na ciążę. Badania mogą być zakłamane, dlatego zaraz przewieziemy panią na USG brzucha. - kompletnie odebrało mi mowę. Patrzyłam tylko na niego wybałuszając oczy.
- Ale jak... - bąknęłam w końcu. - W tym samym szpitalu dwa miesiące temu robiłam badania, bo podejrzewałam, ale ginekolog...
- Zdarza się. Zaraz wszystkiego się dowiemy na sto procent.
Jakoś naprawdę błyskawicznie znalazł się dla mnie wózek, a adrenalina znów zaczęła mi krązyć w żyłach. Dawno nie czułam takiego kopnięcia jak wtedy. Dziecko?
Położyli mnie na kozetce, podbrzusze upaćkali jakimś lodowatym żelem i przyłożyli coś co wyglądało jak skrzyżowanie słuchawki od prysznica ze ssawką od odkurzacza. Po chwili na ekranie pokazał się obraz. Malutki człowieczek wielkości kamyczka...
- Czasami nie widać nic na pierwszym badaniu i dlatego czasami kobiety nie dowiadują się od razu. Ale niech pani popatrzy. Początek czwartego miesiąca. - wyjaśnił, a ja od razu poczyniłam sobie pewne obliczenia. Więc... tak jak wtedy podejrzewałam...
Wróciłam na salę i jedyne co robiłam to trzymałam płasko dłonie na brzuchu i patrzyłam prosto w sufit. Będę miała dziecko. To uderzyło we mnie z takim impetem, że w pierwszej chwili gdy widziałam to na ekranie monitora poczułam lekkie zawroty głowy. Ale było coś jeszcze. Nie spodziewałabym sie tego, ale dodało mi to takiego powera, że aż mrowiła mnie cała skóra na całym ciele. Pierwszy raz od dłuższego czasu odetchnęłam pełną piersią.
Popatrzyłam na swój brzuch i pogładziłam go czule.
- No. To jednak nie zostawiłeś mnie całkiem samej. - powiedziałam i uśmiechnęłam się lekko do siebie. Jakaś jego cząstka zawsze będzie ze mną w postaci tego małego berbecia. Nie umiałam określić czy sie cieszę. Czułam po prostu... że chyba jestem w lekkim szoku.
Kiedy do sali weszli rodzice chyba od razu zauważyli, że coś się znowu ze mną dzieje. Mama od razu zaczęła panikować, ale uspokoiłam ją siadając i opierając się o poduchę. Powiedzenie im o ciązy nie stanowiło problemu. W pierwszej chwili byli zaskoczeni, ale potem mama przytuliła mnie mocno mówiąc, że wszystko będzie dobrze. Ojciec chyba na moment zaniemówił, ale potem im więcej czasu upływało tym bardziej dostawał paranoi, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Zaczął szaleć na punkcie ciuszków i tak dalej. Kiedy wróciłam do domu nie było innego tematu jak tylko jego wnuk. Tym bardziej trudno mi było powiedzieć im o tym co znów sobie postanowiłam.
Chciałam się od wszystkiego odciąć, zamieszkać gdzieś, gdzie będę mogła w spokoju odetchnąć. Australia wydawała mi się do tego idealnym miejscem. Iwa kiedy o tym usłyszała strzeliła się we łeb i powiedziała, że chyba zwariowałam.
- Nie, nie zwariowałam. Po prostu... do czasu rozwiązania zostanę tutaj, a potem przeprowadzę się tam razem z małym. To będzie chłopczyk. - już poznałam nawet płeć.
- No a reszta? Twoi rodzice? A ci wszyscy od Jacksona?
- Co co? - mruknełam. - Rodzice nie są zachwyceni, ale chyba rozumieją. A reszta... Na co im to wiedzieć? - wytrzeszczyła na mnie oczy.
- Nie powiesz im, że będą mieć bratanka? I wnuka też?
- Nie. Może i to złe postępowanie, ale nie chcę mieć z nimi kontaktu. Za dużo wspólnego z...
- Rozumiem. Ale bez przesady.
- Może powiem im za jakiś czas, jak trochę... odetchnę. - westchnełam siadając na łóżku. Brzuszek miałam już wtedy dość spory.
Nikt nie był w stanie mnie od tego odwieźć. Postanowiłam i tak zrobiłam. Chłopiec urodził się zdrowy, dałam mu na imię Mateusz. I swoje nazwisko. Polska to jednak niezbyt dobry kraj do rodzenia dzieci... Bez komplikacji niestety się nie obyło i to co wiedziałam na dzień obecny to to, że więcej dzieci w życiu mieć nie będę mogła. Nie zmartwiłam się jednak aż tak bardzo. Nie obleciało mnie to, że coś mi tam pękło w środku, że mogą pojawić się jakieś zbliznowacenia i zrosty, że zajście w ciąże może być niemożliwe, a jeśli się zdarzy, to najprawdopodobniej będzie trzeba ją usunąc, bo będzie zagrażać życiu. Nie zastanawiałam się nad tym, a powód tego był prosty. Nie było już po prostu mężczyzny, z którym chciałabym mieć więcej dzieci.
Byłam szczęśliwa każdego dnia kiedy patrzyłam na tego małego brzdąca. Przypominał go strasznie choć może na pierwszy rzut oka ktoś mógłby powiedzieć, że nie bardzo, ale ja umiałam się dopatrzeć tych rzeczy. Kiedy tylko zaczęły rosnąć mu włoski od razu zaczęły się zakręcać więc od razu było wiadomo po kim to ma. Skórę miał ciemniejszą niż moja, ale nie miał identycznej karnacji jak ojciec. Raczej coś po środku. Zastanawiałam się tylko czy odziedziczył tą wadę, którą on miał.
Przez kilka pierwszych miesięcy, kiedy dochodziłam do siebie mieszkałam jeszcze z rodzicami. Kłócili się prawie czasami kto ma go nakarmić albo przebrać. Było mi czasami do śmiechu, ale wiedziałam czemu tak się biją. Bo za niedługo już nas tu nie będzie.
Miałam dwadzieścia trzy lata, byłam wdową i miała kilkumiesięczne dziecko. Miliardowy niemal majątek po zmarłym męzu, a po nim samym same wspomnienia. Mimo tego, że kiedy już urządziłam się w nowym domku w Australii pod gęstym lasem w małej miejscowości wśród miłych sąsiadów czułam wciąż jego brak. Wieczorami dopadała mnie depresja. Wtedy jedyne co mi pomagało się usmiechnąc to mój synek. Patrzyłam jak rósł i co raz bardziej przypominał swojego ojca. Nic mi męża nie zwróci. Ale miałam coś czego za nic w świecie bym nie oddała. Cudowne dziecko.

czwartek, 13 października 2016

69.

Witam. :) Oto kolejny odcinek, udało mi się go napisać bardzo szybko, pewnie dla tego, że... Ale może nie będę zdradzać niczego na początku. :D Powiem tylko, że mimo, że pisało mi się to bardzo fajnie, zwłaszcza na końcu to jednak było mi tak jakoś smutno. xo Każdy będzie wiedział dlaczego. A dodatkowa informacja jest taka, że kolejny rozdział będzie już ostatnim tutaj, to znaczy Epilog. Tak więc zapraszam na odcinek. :)



Donata



Rozpoczął się jakiś taki... dziwny okres. Mike posmutniał, jakby ktoś mu zabrał ulubionego misia. Chciałam się śmiac, ale widziałam, że coś się z nim dzieje. I mój dobry humor natychmiast mnie opuszczał. Wciaż próbowałam z niego coś wyciągnąc możliwie jak najdelikatniejszymi sposobami, ale jak zwykle nie wiele mi to dało. Niczego się nie dowiedziałam.
Rozmawiałam z rodzicami i Iwą częściej niż zwykle, przeważnie na ten właśnie temat. Mój ojciec już oczywiście zaczął rozgłaszać swoje teorie mongolskie, dopatrywał się w tym jakiegoś oszustwa. Mimo wszystko wciąz jakoś nie umiał się przyzwyczaić, że mam męża. Nie o sam fakt małżeństwa mu chodziło. Ale o Michaela samego w sobie. Ale to już chyba wiedział każdy.
Mama martwiła sie jak zwykle przede wszystkim o mnie. Natomiast z Iwą rozmowa była nieco inna.
- Ja nie chcę ci niczego sugerować - powiedziała przez telefon. - Ale mi się wydaje, że on ma coś za uszami. - parsknęłam śmiechem.
- Masz na myśli kobietę?
- Nie no. Czemu od razu kobietę? Mówię tylko, że chyba coś się dzieje poważnego, a on jak zwykle kija ci powiedział. - zamilkłam na moment.
- Tak myślisz?
- Tak. Właśnie tak myślę. Tak to wygląda z mojej perspektywy.
- Ale pytam go z częstotliwością co dwa dni i zawsze mówi, że nic się nie dzieje.
- Jeśli nie będzie chciał to ci tego nie powie nawet jeśli będziesz go pytać co godzinę. - no może i racja...
- Ale ja się martwię. - mruknęłam. - Tyle razy już dostał opierdantus za takie rzeczy i co...
- Facet, nie wiesz jak jest skonstruowany? - zaśmiała się. - Trzeba dyplomatycznie, Dona. - w jej głosie doszukałam się drugiego dna. Zaczęłam się śmiać.
- Dyplomatycznie, mówisz?
- No. - odpowiedziała zdawkowo, jakby nigdy nic.
- To znaczy? - mój głos nabrzmiewał smiechem. Już ja wiedziałam co ona ma na myśli.
- No nie udawaj! - tak jak myślałam.
- Myślisz, że nie stosuję TAKICH chwytów? Ale nie działają. Zresztą... - westchnełam. - On wtedy stosuje kontratak i sprawa kończy się tak, że... Potrafi mi zamknąc buzię na RÓŻNE SPOSOBY. - od razu domyśliła się o co chodzi. Ryknęła śmiechem.
- Przynajmniej wiesz, że potrafi korzystać z mózgu.
- Tak. - zaśmiałam się cicho.
Myślałam potem na jej słowami jakiś czas i stwierdziłam, że coś może w tym być, ale on nic nie chciał mi mówić. Powtarzał tylko w kółko...
- Dona, nic się nie dzieje, dlaczego tak się uwzięłaś, co? - i nic więcej. A ja mu na to odpowiadałam...
- Widzę chyba co nie? Widzę, że coś się dzieje, a ty nie chcesz mówić. Mam intuicję!
- Daj spokój w końcu.
I tak kończyła się każda tego typu rozmowa z nim. Uciekał, albo schodził na inne tematy. Ale nigdy nie dawał mi żadnej odpowiedzi na ten jeden konkretny, który mnie interesował. Chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że tym swoim zachowaniem tylko utwierdza mnie w moim przekonaniu, że jednak coś jest na rzeczy. Ale można było do niego gadać, a on i tak swoje.
- Może powinnaś mu odpuścić, co? Przecież nic się nie dzieje, jest spokój, a ty go wciąż wałkujesz. - powiedziałem pewnego razu kamerowy Alan, kiedy wściekła przyszłam do niego pogadać. Miałam zamiar zapytać go o jakiś sposób na dotarcie do faceta, kiedy ten akurat się uprze, żeby o czymś nie gadać. Śmiał się.
- Ale ja nie jestem ani ślepa ani głupia! Zobaczysz, że wyjdzie na moje! Ale jak już wyjdzie, to będzie za późno bo znów coś się stanie!
- Przesadzasz. Niby co miałoby się stać? - powiedział patrząc na mnie unosząc lekko brew siedząc przy komputerze. - Widzę go całymi dniami i nocami na kamerach. Nie robi nic co mogłoby wydać się jakoś podejrzane.
- E tam. - burknełam zakładając ręce na piersi.
- Ubzdurałas sobie coś znowu po prostu. - stwierdził z lekkim uśmieszkiem.
No, miałam nadzieję, że istotnie jest tak jak on mówił. Starałam się zrobić to co robiłam przez cały ostatni czas, a wiec zepchnąc to na dni umysłu i nie przejmować się tym. I nawet mi się to udało.
Nie było to trudne biorąc pod uwagę fakt taki, że Janet uparła się następnego dnia, by wyciągnąc mnie znów na miasto. Zapowiedziała mi, że nie wypuści mnie aż do wieczora, więc... będzie ciekawie. Przez telefon brzmiała dziarsko jak zawsze, ale znów doszukałam się czegoś dziwnego... Nie no, teraz to już jakaś paranoja, pomyślałam. Jak nie u Michaela czegoś się dopatrzę to u jego siostry. Prychnęłam pod nosem.
- Uciekasz już do mojej siostry? - usłyszałam za sobą w pewnym momencie i poczułam jak czyjeś silne ręce obejmują mnie w pasie. Uśmiechnęłam się przymykając oczy. Zawsze to lubiłam, kiedy kładł dłonie na moim brzuchu i gładził lekko. Odwróciłam się do niego przodem i jak już wiele razy wtuliłam się w niej z westchnieniem. Przycisnął mnie do siebie mocno, jakby chciał mnie zatrzymać. Spojrzałam na niego, a wtedy on pocałował mnie pojedynczo na co przeszły mnie ciarki.
- Tak... Znaczy ona pewnie za chwilę się tu zjawi. Umówiłyśmy, że się po mnie przyjedzie. - wyjaśniłam wciąz mu się przyglądając. - Co ty taki stłamszony? - znów to wrażenie, że coś jest nie tak, ale teraz już chyba nawet nie starał sie uśmiechać by to jakoś ukryć. Powiedział tylko...
- Nic mi nie jest... - westchnął i przetarł czoło palcami. - Po prostu... głowa mnie boli. - zmarszczyłam lekko czoło przyglądając mu się. Był blady, jak ściana. Wyglądał jakby miał się za dzień dwa pochorować. Może to dlatego tak się zachowywał, pomyślałam... Może coś po prostu złapał... Normalna rzecz. Przyłożyłam mu dłoń do czoła.
- Nie masz temperatury. - uśmiechnął się w końcu naprawdę, chyba go rozbawiłam. - No co?
- Martwisz się?
- Oczywiście, to takie dziwne? - uśmiechnęłam się. - Połóż się i odpocznij, a jak nie przejdzie to weź coś przeciwbólowego. - mruknęłam przeczesując mu włosy palcami. - Ja niedługo wrócę, nie będę siedzieć długo jeśli źle się czujesz...
- Nie, nie! - zaoponował od razu na co spojrzałam na niego unosząc lekko brew. - To nic takiego, przecież nie umieram... Poza tym, Janet ostatnio narzekała, że trzymam cię tylko dla siebie, poradzę sobie naprawdę, myszko. - pogładził palcem moją dolną wargę na co lekko rozchyliłam usta. - Podejrzewam, że nie pozwoliłaby ci się tak szybko zmyć, skoro już udało jej się cię dopaść. - zaśmiałam się w końcu pod nosem.
- No może masz rację. - mruknęłam w końcu, ale i tak przyglądałam mu się z troską. - Ale jeśli coś się będzie działo...
- Dam ci znać. Nie martw się, nic sie nie stanie. - kiedy to mówił przytulił mnie znowu, po prostu schował we własnych ramionach. Podobało mi się to. Od razu robiło mi się ciepło. Nie potrzebowałam niczego więcej. Odechciało mi sie nawet wyjścia do Janet...
- Może jednak zostanę, co?
- Dona... - spojrzał na mnie lekko mnie od siebie odsuwając. - Nie wymyślaj. Naprawdę nic mi nie jest. To tylko ból głowy. Wiesz ile razy bolała mnie głowa zanim cie poznałem? - zażartował. - I jakoś dożyłem do dnia dzisiejszego. - zrobiłam krzywą minę.
- To cud, naprawdę, że dotrwałes do dzisiaj. - burknęłam patrząc na niego, ale po chwili i tak musiałam się uśmiechnąć.
- Łahaha. - parsknął cichym śmiechem. - Szykuj się i zmykaj. I nawet nie waż się wychodzić wcześniej! - pogroził mi palcem. Wyszczerzyłam się w szerokim uśmiechu po czym wspięłam się na palce i objęłam go za szyję i pocałowałam mocno.
- No to idę... A raczej pójdę jak już twoja siostra się tu pojawi. - stwierdziłam wychodząc na korytarz.
- A to nie będziesz musiała długo czekać, daję ci słowo. - mruknął wychodząc za mną i kierując się do salonu.
Janet jeszcze nie było, w ten czas, kiedy oboje sterczeliśmy w salonie cały czas się do mnie kleił. Śmiałam się tarmosząc go za włosy i całując raz po raz za uchem. Czułam jak od czasu do czasu przechodzą go dreszcze. Na koniec tuż przed pojawieniem się Jan przytulił mnie mocno aż zaparło mi dech.
- Mike, udusisz mnie zaraz!
- Oj, przepraszam... - puścił mnie po czym spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko. Ale jakoś tak smutno... To pewnie przez ten ból głowy, pomyślałam nie przejmując się tym już az tak bardzo. Obiecałam sobie, że jeśli wrócę, a ból nie minie, wtedy się nim zajmę.
- Jestem. - usłyszałam za sobą i nagle pomyślałam, że to już jakaś epidemia. Janet, która zawsze była radosna, wszędzie było jej pełno i gęba jej się nie zamykała, wyglądała teraz kropka w kropkę jak Mike. Ta sama pozbawiona wyrazu mina, smutne spojrzenie... Co tu się dzieje?
- Ciebie też boli głowa? - zapytałam mimo woli. Popatrzyła na mnie jakby w pierwszej chwili nie skontaktowała.
- Nie, a dlaczego?
- Bo Michaela boli... A wyglądasz dokładnie tak samo jak on w tej chwili. - próbowała parsknąć śmiechem jak zawsze, ale niezbyt jej to wyszło. I posłała jeszcze niezbyt przyjemne spojrzenie bratu...
- Coś ty. Mnie głowa nie boli. Żołądek mnie męczy od wczoraj. - popatrzyłam na nią, a potem przeniosłam spojrzenie na Mike'a. Wzruszył ramionami.
- Dobra... To będziemy lecieć. Pa, kochanie. - uśmiechnęłam się i jeszcze raz wspięłam się na palce, objęłam go i mocno pocałowałam. Przycisnął mnie do siebie nie pozwalając odsunąc się przez dłuższą chwilę. - Mike, no już... - mruknęłam z uśmiechem. Puścił mnie w końcu.
- Kocham cię. - powiedział trzymając mnie jeszcze za rękę. Uśmiechnęłam się, odpowiadając tym samym i poszłam.
Janet cały czas minę miała bardzo nie w sosie. Pomyślałam, że nie będe się niczego znowu w niczym doszukiwać... Sama powiedziała, że męczy ją niestrawność. Chyba.
- Za dużo wczoraj wypiłaś czy co? - zaśmiałam się chcąc ją jakoś rozweselić. Znów zareagowała tak jak poprzednio, patrząc na mnie całkiem zdezorientowana.
- Co?
- No... mówisz, że żołądek cię męczy...
- A... no tak. Ale nie piłam, nie. - uśmiechnęła się w końcu, ale to nie był JEJ uśmiech.
- Jan, co się dzieje? - zapytałam w końcu, musiałam. Odwróciła ode mnie głowę sprawdzając w bocznym lusterku przestrzeń za samochodem. Ruszyłyśmy w końcu.
- Nic się nie dzieje, co sie ma dziać?
- Powtarzasz tą samą kwestię co Mike.
- Oj, Dona. - zaśmiała się w końcu... choć to tez nie było do końca takie... JEJ. - Chyba nigdy się tego nie wyzbędziesz, co? Tego szukania dziury w całym. Zjadłam wczoraj kraba... Mimo, że wiem, że mój brzuch niezbyt się z nim przyjaźni. - zrobiła krzywą minę. Roześmiałam się w końcu głosno.
- To po co go jesz?
- Bo lubię! Nie wiesz, że najczęściej nie można jeść tego co sie najbardziej lubi? - odparowała patrząc w końcu na mnie.
- Wiem, wiem. Kiedy byłam mała nie mogłam jeść pomarańczy ani mandarynek. A ubóstwiałam je tak, że mogłabym je zjadać kilogramami! - zmarszczyła czoło.
- A czemu nie mogłaś ich jeść?
- Miałam alergię pokarmową właśnie na te owoce. - wyjaśniłam.
- Dostawałaś wysypki? - zapytała ciekawa. Parsknęłam śmiechem.
- Nie. - spojrzałam na nią powstrzymując się od kolejnego wybuchu śmiechu.
- No to co...
- No cóż... - zaczęłam z cichym teatralnym westchnieniem. - Mój brzuszek też się z nimi nie chciał zaprzyjaźnić, więc... najczęsciej po ich zjedzeniu JA musiałam zaprzyjaźnić się z KIBLEM. - teraz naprawdę autentycznie się roześmiała. No co? Dużo małych dzieci tak ma. Najważniejsze, że z tego wyrosłam.
- Ja na szczęście moge jesć wszystko Oprócz krabów. - dokończyła grobowym głosem. Śmiałam się z niej prawie przez całą drogę. Jechałyśmy do niej, zapowiedziała mi, że będziemy oglądać jakiś film, który dopiero co wszedł do kin. Ale pewnie zakończy się to jak zawsze. Pierdołami na każdy możliwy temat.
Najpierw jednak chciałam z nią porozmawiać na inny temat. Nie umiałam mimo wszystko tak tego zostawić. Musiałam znów o to zahaczyć.
- Jan? - zagadnęłam gdy już siedziałyśmy u niej w pokoju z michą popcornu, coca colą i innymi przekąskami, takimi jak chipsy, precelki jakieś tam, paluszki itd... Spojrzała na mnie pytająco. - Już nie raz ktoś mi to mówił, żebym to zostawiła w spokoju, ale ja jakoś nie potrafię.
- Ale co?
- Chodzi mi o Michaela. - powiedziałam sadowiąc się wygodniej i patrząc na nią błagalnie, by nie zamykała mi od razu gęby tylko porozmawiała ze mną, bo ja naprawdę się o niego martwiła.
- A co z nim? - zapytała po chwili milczenia. Wydawąła się nie być niczym zaniepokojona. Suche przekąski chyba dobrze zrobiły jej na żołądek, bo już sie na niego nie skarżyła.
- No... Chodzi wciąz taki... nijaki. Może i ja przesadzam czasami, ale teraz naprawdę mam przeczucie, że coś się dzieje...
- Nic się nie dzieje, Dona, wymyślasz. - wpadła mi w słowo. - Słuchaj... Zatyrali go prawie w tym studiu. Widocznie czuje się gorzej, ma gorszy okres bo musi to jakoś, że tak powiem... - zamachała ręką w powietrzu chcąc jakoś zagestykulować swoje słowa.
- No ja rozumiem - zaczęłam. - ale, żeby az tak?
- A ty jak wyglądałaś, kiedy przyprowadził do domu Madonnę? - przypomniała mi. Skrzywiłam się lekko.
- To było co innego.
- No może, ale też na swój sposób wtedy to odreagowywałaś, co nie? O to chodzi.
- No dobra... Ale i tak się martwię. - westchnęła łapiąc się za głowę jedną ręką.
- To przestań, bo naprawdę wszystko jest w porządku. - powiedziała w końcu patrząc na mnie. Nie wydawało mi się, ale dałam w końcu spokój.
Film był nawet ciekawy, ale tak jak przewidywałam, skończyło się tak jak mówiłam wcześniej. Na pierdołach na każdy dostępny temat. Nabijałyśmy się przede wszystkim z LaToi. Ta to naprawdę... Janet  ubolewała bardzo nad jej patologiczną beztroską i talentem do ładowania się w kłopoty, z których zawsze musiał wyciągać ją starszy brat. Czyt. Michael.
Śmiałam się razem z nią, choć i mnie zastanawiało jak można być aż tak bezmyślnym... Ta kobieta czasami robiła rzeczy o których ja sama nawet bym nie pomyślała. Jan opowiedziała mi parę śmiesznych historii, które teraz brzmią śmiesznie, bo wtedy im nie było do śmiechu. I zawsze LaToya przybiegała z płaczem prawie do braciszka, a braciszek podwijał rękawy i szedł wyciągać ją z bagna. Miała szczęście, że w ogóle ma takiego brata.
Na myśl o Michaelu stwierdziłam, że do niego zadzwonię. Janet wciąz coś mówiła, ale tak jakby bardziej do siebie, dalej się śmiała, a ja wybrałam numer. To było trochę dziwne... bo zawsze odbierał od razu, kiedy do niego dzwoniłam, a teraz odebrał dopiero za czwartym sygnałem. Ale odebrał więc nie było na co narzekać.
- Hej skarbie... I jak się czujesz? Lepiej? - zapytałam. Przez chwilę nic nie mówił.
- Tak, lepiej, o wiele. - wymruczał w końcu, ale jakimś takim dziwnym... 'mętnym' głosem. Zmarszczyłam lekko nos.
- No chyba nie bardzo... Brzmisz jakbyś spędził ostatnią godzinę w objęciach z muszlą klozetową... - zaśmiał się cicho.
- Po prostu... Wziąłem coś na sen... i chyba zaczyna działać.
- CO WZIĄŁEŚ NA SEN?
- Spokojnie... - mruknął znów. - Zwykły proszek. Aż dziw, że cokolwiek dał... - znów cisza.
- Więc głowa już cię nie boli? - westchnął jakoś tak ciężko.
- Nie, nie boli. - powiedział w końcu. - Przepraszam... ciężko mi się skupić...
- Spokojnie, idź spać, nie będę ci przeszkadzać. Wrócę niedługo. - powiedziałam lekko się uśmiechajac.
- Jasne. Kocham cię. - powiedział znowu. Powtórzył mi to już chyba z dziesiąty raz tego dnia...
- Ja ciebie też. Pa. - pożegnałam się i rozłączyłam z cichym westchnieniem. Zauważyłam, że Janet dziwnie mi się przygląda, jakby czegoś się dopatrywała w mojej twarzy.
- Co? - zapytałam patrząc na nią.
- Co z nim? - odchrząknęła lekko.
- W porządku. Położył się. - odpowiedziałam spoglądając znów na swój telefon.
- Aha. - stwierdziła jakimś takim dziwnym tonem... jakby właśnie dowiedziała się, że coś zostało dokonane. Dosłyszałam się w jej tonie zrezygnowania.
- To co, oglądamy coś dalej? Czy jeszcze raz ten film? Większą połowę przegadałyśmy. - prychnęła pod nosem i włączyła płyte od nowa.
Cały czas aż do wieczora kontem oka przyglądałam się mojej szwagierce. Zerkała na wielki zegar na ścianie jakby na coś czekała, ale nic nie mówiła. Chciała się mnie już pozbyć? To dlaczego nic nie powie? W końcu postanowiłam, że widocznie naprawdę jej już przeszkadzam i podniosłam się z siedzenia. Popatrzyła na mnie lekko zdziwiona.
- A ty gdzie się wybierasz? - uśmiechnęłam się na jej słowa.
- Będę się już zbierać, Jan.
- JUŻ?
- No tak. Muszę wrócić do mojego Króla, zobaczyć  co z nim. - powiedziałam z szerokim uśmiechem. Też się uśmiechneła choć wydawało mi się, że jest nieco nerwowa... Chyba dostaję już jakiejś paranoi, naprawdę.
- Siedź na dupie jak masz, a nie. - powiedziała po czym pociągnęła mnie obok siebie na miejsca, z którego wstałam.
- No ale ja muszę...
- Pół godziny was nie zbawi! - uparła się. Musiałam zostać.
Ale gdy już to pół godziny minęło znów się podniosłam i tym razem już nie protestowała. Westchnęła tylko i poszła za mną zabierając po drodze tylko swoją kurtkę. Kiedy siedziałyśmy już w aucie minę miała tak ponura jak jeszcze nigdy.
- Co ci jest? - zaśmiałam się.
- Nic. - burknęła.
- Wiem, że cię zaniedbałam ostatnio, ale spróbuję wykrzesać znowu jakiś wolny dzień na pierduchy. - obiecałam przyglądając się jej cały czas. Spojrzała na mnie jakoś tak dziwnie, ale potem się uśmiechnęła.
- Dzięki, trzymam cię za słowo.
Ruszyłyśmy w końcu. Drogi wyjątkowo były luźne. Nie puste, ale nie było jakoś wielu samochodów. W pewnym momencie z oddali usłyszałam wycie karetki. Zawsze w takich momentach przechodziły mnie ciarki. Moja mama chorowała prawie całe życie na serce i nie raz jak byłam mała karetka do nas przyjeżdżała. Ten sygnał źle mi się kojarzył, zawsze. Czułam jak serce mocno mi bije w piersi, ale odetchnęłam głęboko by się uspokoić. Nic się przecież nie dzieje. Jestem w Stanach, a rodzice w domu. Poza tym mama znów czuła się świetnie.
Te rozmyślania przerwał mi ten znienawidzony dźwięk, który z każdą minutą się nasilał, aż rozwył się na cały regulator, a w chwilę potem minął nas ambulans. Przeprysł między autami, które odsuneły się by zrobić mu miejsce i poleciał dalej... Było już ciemno. Wyglądało to dość... tajemniczo i rozsiewało wokół siebie bardzo specyficzną atmosferę. Ktoś z pewnością potrzebuje gdzieś pomocy.
Nie widziałam gdzie karetka pojechała dalej, szybko o tym zapomniałam. Zastanawiałam się co by tu zrobić mojemu kochanemu męzowi na kolację... Trywialne, ale cóż. Dopiero po chwili zauważyłam, że Janet jest co najmniej... niespokojna. Zaciskała ręce na kierownicy. Chyba nie chciała niczego dać po sobie poznać, po twarzy niczego nie było widać, ale te dłonie...
- Jan, co jest? - spojrzała na mnie jakbym wyrwała ją z transu.
- Co co jest?
- Zachowujesz się dziwnie... Denerwujesz się czymś?
- Niee. To chyba wciąż ten krab. Znowu męczy mnie żołądek. Nie chcę ci tu po prostu wszystkiego zwrócić. - wyjaśniła. No niby tak... Ale to nie wyglądało na mdłości. To bardziej przypominało strach, jakby miała iść na spotkanie z lwem, do tego w cztery oczy. Ale nie drążyłam już tego. Do Neverland zostało jakieś piętnaście minut drogi.
Ten ostatni kwadrans upłyną spokojnie, nic się nie działo. Dopiero po dotarciu pod bramę obie zauważyłyśmy, że jednak coś się dzieje. I to poważnego.
Wszyscy ludzie, którzy pracowali na posesji latali przerażeni jakby się paliło co najmniej. Taka była moja pierwsza myśl. Ale nigdzie nie było widać dymu. Więc co się u licha stało? Coś ścisnęło mnie za serce. Dojrzałam Alana z oddali, minę miał przerażoną i chyba nie wiedział co ze sobą zrobić. A całkiem niedaleko niego... stała karetka. Chyba nawet ta sama która nas mijała. Dźwięku nie było słychać ale jej światła migały oświetlając posesję na niebiesko... Obok niej stały pozostawiona z nawet nie wyłączonym silnikiem radiowozy policyjne.
- Kurde, co się tu dzieje? - mruknęłam sama do siebie i jak tylko Jan zatrzymała wóz kawałek przed policjantami, wysiadłam i podeszłam do Alana. Ten jak mnie zobaczył, wyglądał dosłownie jakby zobaczył ducha. - Co się tu stało? - pomyślałam, że nie wiem, ktoś miał jakiś wypadek? To wyjaśniałoby obecność pogotowia, ale chyba nie policji? A może... Znów ktoś się włamał? Natychmiast przyszedł mi do głowy Mike. Nie czekałam na żadną jego odpowiedź, natychmiast pomknęłam do środka. Nie oglądałam się czy ktoś idzie za mną.
W salonie było chyba tyle samo ludzi co na zewnątrz. Pierwsze co to zauważyłam mundurowych, przesłuchiwali słózbę i...
- Murrey? - mruknęłam podchodząc do nich. Mężczyzna, który był lekarzem Michaela spojrzał na mnie przerażony, jakby się bał. Powinien...?
- A pani to...? - zapytał oficer pierwszy z brzegu.
- Dona... Ja jestem żoną właściciela tego wszystkiego... - powiedziałam patrząc po wszystkich i nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc. - Gdzie jest Michael? - nigdzie nie było go widac, a spodziewałabym się raczej, że będzie go tu pełno. Kobiety, które stały obok mnie z jego lekarzem patrzyły tylko na mnie przerażone.
- Jest w sypialni. - mruknęła tylko jedna. I nic więcej nie dodała. W sypialni? Śpi w takim harmidrze?
Podświadomie czułam, że nie wydarzyło się nic dobrego, ale starałam się oddychać równomiernie i nie panikować, starałam się odnaleźć swojego męża. I znalazłam w końcu.
- Mike, czy ty to widziałeś...? - powiedziałam nieco podenerwowana wpadając do sypialni. Stanęłam w pół kroku.
Czas jakby przestał płynąć, nie o tyle się zatrzymał co w ogóle przestał istnieć. I nie tylko czas. Całe moje ciało zdrętwiało momentalnie jakby raził mnie prąd. I to nie taki byle jaki. Dziwiłam się w pierwszej chwili, kiedy posiadałam jeszcze jakieś resztki świadomości, że nic mnie nie boli... Przecież powinno. Przeciez TAKIE natężenie MUSIAŁO sprawić ból, prawda? I to na pewno ONO sprawiło te majaki...
Tak, bo to MUSIAŁY być MAJAKI. Bo jak inaczej wytłumaczyć miałam sobie ten widok...? Dwóch sanitariuszy zbierało jakies rurki, maski tlenowe, cokolwiek to było... Jakies papierki, strzykawki... Trzeci wyciągał wkłucie z dłoni... mojego męża. Przecież... powinna lecieć krew, prawda? Powinna się LAĆ. Już nie raz widziałam to u mamy i u siebie niestety też raz lub dwa... Kiedy wyciągali tą maleńką plastikową rureczkę natychmiast pojawiała się struga purpurowej krwi, i nawet pierwszy wacik przeciekał na wylot... A tu... Po tym jak pozornie spokojnym jednostajnym ruchem wyciągnął wszystko, po skórze dłoni na podłogę potoczyła się mała pojedyncza kropla i... to wszystko. Jakby w ogóle nie było krążenia... Nie było.
Wbijałam oczy w tą rękę jakby odwrócenie wzroku na cokolwiek innego groziło końcem świata. Ale nie chciałam przenosić spojrzenia na nic innego. Bałam się tego co zobaczę. Wiedziałam co zobaczę. I dlatego nie patrzyłam na nic innego.
Usłyszałam za sobą stłumiony szloch. Brzmiał jakby ktoś się dusił. Odwróciłam się powoli czując jak całe moje ciało protestuje bym tego nie robiła. To była Janet. Zakrywała sobie usta ręka, a oczy zaciskała jakby chciała wymazać ze swojego umysłu ten widok... Obok niej stał Alan, ale on już chyba... przeżył pierwszy szok. Był tu na miejscu.
Nie, pomyślałam. Na pewno nie. Przecież to nie możliwe. Przeciez jeszcze jakieś półtorej godziny temu z nim rozmawiałam... Więc jak...? To się nie mogło stać.
Czułam, że coś się ze mną dzieje, ale nie miałam pojęcia co. Nie wiedziałam czy jeszcze stoję czy może już leżę, nie czułam nic. Nie czułam własnego ciała. Obraz widzenia mi się zawęzył widziałam tylko ten ślad po wkłuciu. Nie uszła z niego już ani kropla...
Nie, to mi się musi śnić. Najgorszy koszmar w życiu, pomyślałam znów. Jakby ktoś podłączył mi awaryjne zasilanie ruszyłam się jakoś i dopadłam do niego padając przy nim na kolana i teraz już musiałam spojrzeć na jego twarz.
Nie widziałam jego oczu. Miał zamknięte. Usta lekko rozchylone. Spokój na twarzy. Blady. Włosy jak zawsze układały mu się puklami po obu stronach, teraz lekko rozrzucone na podłodze. Rozłożony na plecach na płasko... Koszula rozdarta, na skórze ślady po jakichś elektrodach chyba... Takie właśnie jeden z sanitariuszy chował do jakiejś torby. Nie ruszał się. Nawet nie drgnął, kiedy przyłożyłam rękę do jego policzka a potem w miejscu serca.
Byłam jak w jakimś transie... Nie widziałam nic poza nim, nie przejmowałam się niczym. Nie zwracałam uwagi na to co ktoś do mnie mówił, a chyba mówił, choć to do mnie kompletnie nie docierało. Patrzyłam tylko na niego, wbijałam w niego oczy i czułam jak serce boleśnie zaciska się w mojej piersi. Miałam wrażenie, że już się nie rozkurczy. Ale jednak moje wciąż biło...
Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Nie wiedziałam czy coś mówiłam, czy nie. Czy krzyczałam, czy szeptałam, czy prosiłam, czy błagałam, czy wrzeszczałam, żeby się obudził. Nie czułam znów własnego ciała. Ale w jakiś pokrętny sposób poczułam jak ktoś złapałam mnie za ramiona i chciał podnieść, chyba, żeby mnie stamtąd zabrać. To podziałało jak zapalnik dla cichej bomby, która ma opóźniony zapłon...
Momentalnie... zaczełam wrzeszczeć. Teraz wiedziałam, że krzyczę. Czułam teraz aż za bardzo każdą komórkę mojego ciała, każdy nerw, mięsień, wszystko. Miałam wrażenie, że wszystkie komórki w moim ciele chcąc się od siebie oddzielić i wcale nie miałam bym nic przeciwko temu. Nie wiem kto mnie dotknał, ale z całą pewnością zaskoczyłam wszystkim swoim nagłym wybuchem. Wiedziałam, że krzyczę, ale nie wiedziałam sama co. Najpewniej kazałam się stamtąd wszystkim wynosić. Obrazy migały mi przed oczami... Na przykład widziałam przerażoną Janet która patrzyła na mnie wielkimi zapuchniętymi oczami. Wywaliłam stamtąd wszystkich po czym z hukiem zatrzasnęłam drzwi.
Nie myślałam normalnie. W tym momencie nie było na świecie żadnej normalnej rzeczy. Podeszłam do niego i znów upadłam przy nim na kolana, ale nie zareagował na to nawet palcem. Jego klatka piersiowa nie unosiła się, nie opadała w rytm oddechu. Powieka nawet nie drgnęła. Znów chwyciłam jego twarz w swe dłonie... Miałam wrażenie, że stygnie mi w rękach. I nawet nie chciałam przyjmować tego do wiadomości. Bo to nie mogło sie dziać naprawdę. To był wyjątkowo realistyczny koszmar, z którego na pewno niedługo się obudzę... Tyle, że on trwał i trwał i trwał i nie chciał się kończyć.
Gładziłam go czule po policzkach, przytuliłam się do niego czując jak wszystko skręca mnie w środku. Nie miałam pojęcia czy płaczę czy wyję. Czy w ogóle żyję jeszcze, bo... jeśli on nie... Zauważyłam ślad po igle w zgięciu drugiej ręki. Od razu wiedziałam co to znaczy. Znów mnie okłamał. Nie wziął żadnych 'zwykłych proszków'. Myślałam, że się uduszę. Dlaczego on musiał znowu zrobić to co chciał... Przecież obiecał mi, że więcej nie weźmie tego do łapy. No i już nie weźmie.
Już wiedziałam co tu robi Murrey i miałam ochotę gnoja zabić gołymi rekami. Był przerażony? Nie rozumiałam... jak można być tak... Nie było na to słow, a ja... Ja już też nie chciałam żyć. Co ja miałam teraz zrobić? Wyrwanie jaj temu człowiekowi nie wystarczyło. Pokrajanie go na kawałeczki też nie. Bo nic nie przywróci życia Michaelowi, prawda?
Kiedy pierwszy raz tak o tym pomyślałam... W myślach tak to nazwałam... To było jak ostatni gwóźdź do trumny. Nie miałam pojęcia co będzie dalej. Co będzie ze mną. Nie wyobrażałam sobie, żeby cokolwiek miało jeszcze dla mnie w życiu sens. Przeciez to ON był tym sensem. Oszukiwałabym samą siebie, gdybym miała się go dopatrywać w jakichś bzdurach... Może ktoś mi później powie, że sens życia jest w tych wszystkich drobiazgach... Że przeciez mam rodzinę i przyjaciół. Co z tego? Ja nie chciałam tego wszystkiego. Chciałam JEGO.

***

Nie miałam pojęcia co się ze mną stało. Nagle jakby ktoś przełączył kanał w telewizorze... i obudziłam się w jakimś łózku. Nic nie widziałam, nie otwierałam oczu. Nie chciałam widzieć. Ale czułam. Czułam miękką pościel, pachnącą poduszkę... Wszystko pachniało tak świeżo... Jakby dopiero zdjęte z linki.
Byłam pół przytomna. Próbował zlokalizować jakoś wszystkie części swojego ciała, ale nie bardzo mi to szło... Wspomnienia dobijały mi się na chama do głowy wypełniając ją tymi obrazami... Mike leżący rozciągnięty na ziemi bez życia... Nie chciałam tego znów oglądać.
Zacisnęłam mocno powieki, a wtedy poczułam jak ktoś przeczesuje mi włosy. Natychmiast otworzyłam oczy tak szeroko jak umiałam i...
- Mike...? MIKE!!! - najpierw szepnęłam, a potem prawie wrzasnęłam, ale tak jakbym nie miała na to sił... Nie przypominało to wrzasku. Ale za to podźwignęłam się do siadu i rzuciłam się prawie na niego. Kompletnie zaskoczony objął mnie przytulając mocno i gładząc po włosach.
- Już dobrze, kruszynko, już dobrze, ciii...
- Boże, ja już nic z tego nie rozumiem! - szepnęłam przerażona. Więc jak... To naprawdę był tylko sen? Ściskałam go mocno, musiałam być pewna, że jest tu naprawdę. Był.
- Już wszystko dobrze... - powtózył cichym szeptem tuląc mnie i kołysząc lekko. Uspokajałam się powoli.
Kiedy w końcu po kilku chwilach spojrzałam na niego spostrzegłam, że jest ubrany jak do wyjazdu.
- Wychodzisz gdzieś? - zagryzł lekko wargę.
- Mam coś do załatwienia... A ty śpij dalej, kochanie... Wszystko jest w porządku. - wyszeptał po czym pocałował mnie lekko.
Nie mogłam zareagować inaczej po tym co... mi się śniło? Oby. To były tak realne wspomnienia, że aż wątpiłam, czy właśnie teraz nie śnię. Że tu jest ze mną, że go widzę, moge go dotknąć. Ale był jak najbardziej materialny.
- Nie wychodź. - wychlipiałam. - Gdybyś mógł wiedziec jaki ja miałam sen! Nigdzie nie idź, proszę. - westchnął, ale przez chwilę nic nie mówił.
- Kochanie... przecież wiesz, że zawsze jestem przy tobie. I tak będzie zawsze. ZAWSZE. Cokolwiek się stanie.
- Tak, ale to co się akurat stało w tym jebanym śnie raczej by ci to uniemożliwiło!
- Nic nie jest mi w stanie tego uniemożliwić, naprawdę. Połóz się. Ja naprawdę muszę...
- Zostań ze mną chociaz przez chwilę. - poprosiłam uczepiając się go jak rzep psiego ogona. Uśmiechnął się lekko.
- No dobrze. - wyszeptał, po czym ułożył się obok mnie i przytulił. Tak naprawdę sama się w niego wtuliłam, że prawie nie było mnie widać. Zaczął coś cicho nucić głaszcząc mnie przy tym po głowie. To było naprawdę kojące, wiedziec, że jest tu i nic mu się nie stało. Odetchnęłam głęboko. Chwilę to trwało zanim całkiem się odprężyłam, ale w końcu przymknęłam oczy i całe zdenerwowanie zeszło ze mnie pozostawiając po sobie tylko senność. Wiedziałam, że nic mu nie jest. Że nie długo do mnie wróci i będzie wszystko tak jak zawsze. Poczułam tylko jak całuje mnie czule w czoło, a w chwilę potem podnosi się z łóżka i wychodzi. Ostatnie co usłyszałam to ciche skrzypnięcie drzwi...

***

- Dona...? Budź się... - ktoś mnie poszturchiwał, ale ja jakoś nie mogłam się obudzić. Ale w końcu uchyliłam jedno oko. Pochylała się nade mną LaToya.
- Co jest? - zapytałam podpierając się na łokciach i rozglądając po pokoju. Nie byłam w swojej sypialni. Tylko w jakiejś innej całkiem, w której dotąd nigdy wcześniej nie byłam.
- Przyniosłam ci coś do jedzenia. Musisz coś zjeść. Spałaś kilkanaście godzin, musisz być głodna. - zdziwiła mnie lekko ta jej przyjacielskość w stosunku do mnie, ale nic nie powiedziałam na to konkretnego. Usiadłam tylko i przetarłam twarz wzychając cięzko.
- Gdzie Mike? - zapytałam tylko, nic innego mnie nie obchodziło.
Zamilkła. Kiedy nie mówiła nic przez dłuższą chwilę spojrzałam znów na nią.
- Co jest, mówię do ciebie...
- Słyszę. - powiedziała nieco przestraszona, patrząc na mnie.
- No to odpowiedz. - co to, była jakaś niespełna rozumu czy co?
- Dona... Przecież... co mam ci powiedzieć?
- Normalnie, gdzie jest Mike?
- W kostnicy, Dona. W klinice...
- CO??? - patrzyła na mnie teraz już naprawdę z obawą. Co mi ona tu opowiada, przeciez...
- No...
- Nie gadaj głupot... Był tu niedawno, rozmawiał ze mną przecież. - panika znów zaczęła mnie ogarniać. Błagam, tylko nie to. Błagałam Boga by mi tego nie robił.
- Śniło ci się. - szepnęła. Dostrzegłam w jej oczach łzy a po chwili popłakała się już wcale tego nie powstrzymując.
Patrzyłam na nią czując jak cała krew odpływa mi z twarzy. Poczułam silne zawroty głowy. To się po prostu NIE MOGŁO DZIAĆ NAPRAWDĘ. Opadłam na poduszki i mimo, że fizycznie zrobiło mi sie lepiej to... cała reszta... to był koszmar na jawie.
Przeciez był tu do cholery, pamiętałam wyraźnie. Nie ma tak wyraźnych snów! Ale przecież jego siostra nie płakałaby tak gdyby nic się nie stało...
- Był tutaj. - powiedziałam cicho z nadzieją, że jednak przyzna mi rację i potwierdzi, że tak było. Ale ona nie powiedziała nic. Starała się tylko opanować i patrzyła na mnie.
Nie potrafiłam nawet płakać. Nie umiałam. Ten szok i ból były zbyt wielkie i silne by móc to jakoś znieść. Tego nie dało się tak po prostu przeżyć. Co ja miałam zrobić? Zamknąć się w tym pokoju, nikogo nie wpuszczać, nie wychodzić z niego i wyć do księżyca? Żadne łzy mi nie pomogą. Wiedziałam to na pewno.
Czułam się okaleczona, niemal fizycznie. Jakby ktoś odrąbal mi rękę albo nogę... i nic w ich miejsce mi nie podarował. Tak się właśnie czułam. Pozbawiona tego czegoś, co dawało mi nadzieję i siłę do zycia... Skąd ja to wszystko miałam teraz brać? Patrzyłam tylko w sufit i zastanawiałam się już tylko nad jedną rzeczą... Ile zdołam wytrzymać zanim załamię się do takiego stopnia... że naprawdę...
- Dona. - odezwała się znów. Nawet na nią nie spojrzałam. Łzy zaczęły same mi cieknąć z koncików oczu, ale ja nawet się nie skrzywiłam. - Znaleźliśmy list... od niego dla ciebie. Pewnie chciałby, żebyś go przeczytała. Zostawię cię samą. - powiedziała cicho i wyszła zamykając za sobą drzwi.
Jaki list? Mówi mi o jakimś liście, kiedy ja tu umieram, a cały świat jakby szydził ze mnie i tak po prostu istniał sobie dalej... kiedy mój własny się zawalił. Ale tęskniłam do jakiejkolwiek cząstki JEGO. Więc po kilku minutach przekręciłam lekko głowę i dostrzegłam białą kopertę leżącą na tacy z jedzeniem, które przyniosła tu LaToya. Patrzyłam tak na nią przez dobre pięć minut. W końcu całkiem zrezygnowana usiadłam znów w tym łózku i drżącą ręką sięgnęłam po to. Na gładkim papierze koperty było napisane moje imię i nazwisko. To było jego pismo, niewątpliwie.
Patrzyłam na to przez moment po czył zdrętwiałymi palcami otworzyłam ją i wyciągnęłam kartkę papieru...


            Najdroższa,
            Piszę ten list tak naprawdę na zapas chowając go później gdzieś głęboko by nikt go nie znalazł zbyt  wcześnie. Mam nadzieję, że nigdy nie trafi w twoje ręce, ale mimo tego czuję wewnętrzną potrzebę, by napisać te wszystkie słowa i... sam już nie wiem. Wiem tylko tyle, że jeśli teraz trzymasz tą kartkę papieru w swoich rękach i czytasz to wszystko co tu napisałem, to znaczy, że nie ma mnie już z Tobą. Że coś się stało i nie mogę być przy tobie.
            To zawsze było moim marzeniem, mieć rodzinę, myślę, że o tym wiesz. Ty spełniłaś to marzenie. Chociaż nie mamy dzieci, to ty jesteś moją rodziną. Najdroższą osobą w moim życiu. Moim skarbem, który chcę chronić za wszelką cenę. Jeśli stało się to czego obawiam się od jakiegoś czasu, to znaczy, że nie byliśmy ze sobą zbyt długo... ale to był najpiękniejszy czas mojego życia i cieszę się, że Bóg pozwolił mi spotkać ciebie, pokochać cię i przeżyć z tobą tyle chwil. Tych cudownych, pięknych, ale i tych pełnych bólu. Z tych także się cieszę, bo mimo wszystko były wypełnione tobą. Zawsze istniałaś dla mnie tylko ty, cokolwiek się nie działo.
            Jak wspomniałem, mam nadzieję, że nigdy nie zobaczysz tego listu, który będzie wtedy listem porzegnalnym... ale chcę byś wiedziała, jak bardzo cię kocham. Nie jestem w stanie wyrazić tego żadnymi słowami ani czynami. Mógłbym zapisać wiele kartek papieru, a jeszcze nie oddałoby to tego wszcystkiego co czuję. Odkryłas we mnie życie na nowo, dziękuję ci za to. Byłaś moim wybawieniem.
            Nie mówiłem ci o wielu sprawach ważnych także dla ciebie, ale to dla tego, że chciałem cię chronić. I jeśli będzie mi to dane, będę cię chronił aż do śmierci. Bo jesteś drugą połową mojej duszy. Kocham cię bardziej niż mógłbym kochać cokolwiek. I wszystko co robiłem czy zrobię w przyszłości robię tylko i wyłącznie dla ciebie, by cię chronić, byś była bezpieczna, cała i zdrowa. Ostatnio w moim życiu działo się wiele nieprzyjemnych rzeczy, o których nie wiedziałaś. I za pewne to one są właśnie powodem dla którego już mnie nie ma. Nie doszukuj się niczego, proszę. Chcę jak zawsze dla ciebie tylko wszystkiego co najlepsze. Zalezy mi na twoim szczęściu i na tym byś była bezpieczna przede wszystkim. Nie chcę byś zamykała się na ludzi, byś unikała miłości. Jesteś młoda, całe życie przed tobą. Ja już swoje przeżyłem. Dostałem wszystko czego tylko mogłem oczekiwać. Bóg dał mi naprawdę bardzo wiele. Mam sławę, fanów, pieniądze, wielki dom... ale najważniejsze, ciebie. Mógłbym nie mieć całej reszty, ale jeśli byłabyś ty, był bym najbogatszym człowiekiem na świecie. Chcę byś znów się zakochała, byś znalazła w życiu kogoś kto będzie cię kochał tak jak ja i tak jak ja będzie się o ciebie troszczył. Na pewno kogoś takiego znajdziesz. To moja prośba do ciebie. Byś znalazła znów miłość po mnie.
            Ja zawsze będę przy tobie. Gdziekolwiek oboje się nie znajdziemy tam będę nad toba czuwał. Zawsze. Bliscy tak naprawdę nigdy nie odchodzą z naszego zycia, pamiętaj o tym. Zawsze będę przy tobie.
            Kocham cię,

            Twój Michael

To co napisał... Wywołało we mnie szereg skrajnie sprzecznych emocji. Nie wiedziałam co powinnam zrobić, zmiąć ten list, podrzeć i wyrzucić czy... co? Ale ostatecznie złożyłam tą zapisaną kartkę i schowałam z powrotem do koperty. Nie odłożyłam jej jednak na miejsce, z której ją wzięłam. Ściskałam ją w palcach kołysząc się lekko do przodu i do tyłu. W końcu wszystko puściło i nie umiałam się już opanować. To wszystko mnie przygniotło, do takiego stopnia, że nie potrafiłam tego unieść. Nawet nie chciałam. Jedyne czego chciałam to... zniknąć stąd. Uciec z miejsca, które jest tak przesiąknięte jego osobą. Musiałam się stamtąd wydostać. Inaczej byłam pewna, że zwariuję.
Nie wierzyłam, że to wszystko tak się skończyło... Zaledwie godzinę później ku zdziwieniu wszystkich obecnych ubrana i wyszykowana oznajmiłam Janet i LaToyi, Alanowi i całej reszcie, że wyjeżdżam. Ktoś zapytał tylko czy nie chcę być na pogrzebie, który miał się odbyć następnego dnia...
Czy chciałam? Pytanie... Ktoś mnie pyta czy CHCĘ iść na pogrzeb męża. Powinnam. Ale nie chciałam. Nie chciałam widzieć go w trumnie, wśród kwiatów i tak dalej, bo to będzie znaczyło po nad wszystko, że on naprawdę umarł... I że już do mnie nie wróci. Ale z drugiej strony... Po co miałam się oszukiwać  i czekać na coś co nigdy nie nastąpi? Bo to było juz tak pewne, jak to, że jutro rano znów wstanie Słońce. Że Michael już nigdy na mnie nie spojrzy, nie uśmiechnie się w ten niepowtarzalny sposób... nie pocałuje... Że już nigdy go przy mnie nie będzie.

wtorek, 11 października 2016

68.

Witam. :) Myślałam, że będzie gorzej, ale jest całkiem nieźle. Wena mnie ugryzła chyba na sam koniec pierwszej części. :D Oby wytrwała ze mną do samego końca. :) Byłam pewna, że będę pisać tą notkę co najmniej kilka dni, ale ukończyłam ją dość szybko. Więc mam nadzieję, że dotychczasowy harmonogram za bardzo się nie zmieni i notki będą się ukazywać mniej więcej tak samo jak dotychczas. Tak więc zapraszam na kolejny odcinek, a następny się napisze. :D




Donata



Wahania nastrojów Michaela były momentami naprawdę nie do zniesienia. Ale od jakiegoś czasu był względnie spokojny. Nic się nie działo, on latał tylko do jakiegoś biura, kiedy zapytałam go co to za biuro, wykręcał się, ale wycisnęłam z niego wszystko.
Powiedział mi, że ci którzy wtedy włamali się do domu wciąż mają do niego jakieś pretensje, wonty i sprawa wymaga większego zaangażowania niż się wcześniej spodziewał. Byłam zła, a jakże i chyba nawet się tego spodziewał. Patrzył na mnie tylko, kiedy go tak z grubsza tyrałam za to, że to przemilczał. Byliśmy parą, małżeństwem, kochaliśmy sie, CHYBA, więc dlaczego zatajał przede mną tak ważne informacje? To tak jakbym ja rzeczywiście była w ciąży i do dziś mu tego nie powiedziała.
Nie przejął się chyba jednak zbytnio moim wybuchem, sądząc po tym jak na koniec uśmiechnął się, chwycił lekko moją twarz w swe dłonie i pocałował czule, natychmiast zamykając mi w ten sposób usta. Zawsze to działało, i chyba to już zauważył, bo często się do tego posuwał. Zatykał mi buzię pocałunkiem, a ja potem choćbym chciała dalej go popychać to nie umiałam, tak byłam skołowana. Jego bliskość zawsze i wszędzie mąciła mi w głowie.
I chyba był z tego faktu zadowolony.
Miałam jednak z czego się cieszyć. Nabrał w końcu takiego jakby wewnętrznego spokoju. A przynajmniej na takiego wyglądał. Tylko raz widziałam go w ostatnim czasie znów takiego całkowicie zrezygnowanego. Stałam i patrzyłam na niego jak siedzi w salonie podpierając głowę na rękach. Chwilę wcześniej rozmawiał z kimś po cichu przez telefon. Choć znam dobrze ten język, to jednak nie aż tak, by wyłapać coś z samego szeptu. Jeśli chodzi o język polski to jest to naturalne dla mojego słuchu, tutaj... to już bardziej skomplikowane.
Tak więc niczego nie usłyszałam, a on oczywiście kiedy go o to zapytałam chwilę później nic nie chciał mi powiedzieć. Od tamtego czasu właśnie stał się taki wyciszony. Czesto mnie przytulał, obejmował, całował. Tak jakby chciał się tego wszystkiego nasycić na zapas. Dziwiło mnie to trochę, ale pomyślałam, że to pewnie przez ten ostatni nieustający stres. W końcu ja też niektóre rzeczy odreagowywałam w dziwaczny sposób. Najważniejsze było dla mnie to, że w końcu zaczął się uśmiechać. Nie zawracałam już sobie głowy dziwnym poczuciem, że w tym uśmiechu coś sie kryje, czego nie umiem sobie określić. Stwierdziłam, że za dużo myślę, powinnam cieszyć się nim puki siedzi w domu, jak wyjedzie w trasę to go nie będzie. Z tego co zdążyliśmy się dowiedzieć, nie pozwolą mu mnie zabrać tak jak wtedy... Tak, już poczynił starania by się dowiedzieć czy jest taka możliwość. Niestety, nie ma.
Ani ja ani on nie byliśmy z tego zadowoleni, ale jak sam powiedział tamtego wieczoru, naprawdę zaczął rozważać możliwość zakończenia kariery w trybie natychmiastowym. Wytwórnia poniosłaby jakieś koszty na pewno, ale niczego nie mogliby się od niego domagać. Miał do tego prawo i podejrzewałam, że naprawdę to zrobi. Być może nawet w przede dzień wyjazdu w trasę. Dla lepszego powalającego efektu.
Nie chciałam z drugiej strony, żeby to robił, bo wiedziałam, że mimo tego co mówi i tego co się dzieje on kocha muzykę i będzie mu bez niej ciężko żyć. Ale jak sam powiedział... Chciał mieć w końcu czas, by móc spędzać go ze mną. To też była prawda. Gdyby zaprzęgli go do pracy nad kolejną płytą, dla której już ktoś nawet wymyślił tytuł, 'History", znów nie miałby czasu nawet myśleć, a co dopiero... Więc sam powiedział mi prosto w twarz, że nie ma zamiaru się w to pakować.
I znów to dziwne uczucie, że za tym wszystkim kryje się coś innego o wiele większego niż problem z wytwórnią. Ale tak jak mówiłam wcześniej, nie zastanawiałam się już nad tym wcale. Zepchnęłam to na dno umysłu, zarzuciłam gruzem jakichś innych nie potrzebnych spraw, przyklepałam jeszcze, żeby się nie ruszało i zajmowałam się innymi o wiele bardziej przyjemnymi i zajmującymi rzeczami. Mike sam mi w tym pomagał, choć za pewne nie świadomie. Zwłaszcza nocami.
Ostatniej leżeliśmy tylko wtuleni w siebie nawzajem, do niczego więcej się nie posunęliśmy. Święto lasu, pomyślałam z uśmiechem. Ale czasami chyba oboje potrzebowaliśmy właśnie tylko takich drobiazgów, zwykłego przytulenia, niczego więcej. Ale zauważyłam u niego pewną rzecz. Bardzo często zerkał na telefon. Znów zażartowałam czy wyczekuje smsa od kochanki, na co zaśmiał się głośno i pocałował mnie tarmosząc lekko moje włosy. Powiedział, że wyczekuje telefonu od pewnych ludzi w związku ze sprawą tamtych włamywaczy. Wciąż to drązył... Chyba za wszelką cenę chciał się dowiedzieć, dlaczego ktoś wcisnął sie na jego prywatną przestrzen. Ja sama też się nad tym zastanawiałam.
W gruncie rzeczy to to wszystko w ogóle mi się nie składało w jedną logiczną całość. Czegoś mi tu brakowało, ale nie wiedziałam czego. Nie chciałam go już o nic pytać, bo zauwazyłam, że zaczyna się lekko irytować, kiedy wracam do tego tematu, więc... Postanowiłam to też zostawić. Może nie powinnam. Ale nie działo się nic , co w jakikolwiek sposób mogłoby mnie zaniepokoić. Było spokojnie. On odpoczywał, przestał zażywać to gówno... Tak, oczywiście, że wiem, że mnie oszukał... awantura...
Myślałam, że go rozedrę, kiedy po wyjściu z Janet wróciłam wcześniej niż zapowiadałam, ponieważ jak zwykle zresztą znikąd pojawiła się burza z piorunami. Odwiozła mnie do Neverland po czym wróciła do siebie. W doskonałym humorze weszłam do domu i od razu zarejestrowałam, że tak jakoś w nim cicho... Poszłam prosto do naszej sypialni i... co widzę???
Pierwsze co zrobiłam to wytrzeszczyłam oczy tak bardzo, że aż mnie zabolały. Murrey doglądał go jak małego dziecka. On był jak takie małe dziecko. Wszędzie chyba trzeba było go za rączkę trzymać. Zagotowałam się, myślałam, że wybuchnę i byłam pewna, że wyglądam jak parowóz. Doktorek tylko popatrzył na mnie za pewne domyślając się nadchodzącej awantury. Byłam tak wściekła, że nie myślałam nawet co robię.
Na dzień dobry natrzaskałam mu prawie tą jego zafajdaną torbą i kazałam wynosić się z domu. Nie protestował. Powiedział tylko, że do niczego mojego męża nie zmuszał, przyjechał zobaczyć jak się czuje. Początkowo odmówił, ale potem zgodził się to sobie podać OSTATNI RAZ, jak to nazwał. Ja już wiedziałam co to znaczy. I nie zamierzałam tego dłużej tolerować.
W tamtej chwili akurat nie wiele mogłam zrobić, bo był sztywny. Musiałam czekać bite pięc minut, by odzyskał jako taką świadomość, żebym mogła dać mu w pysk. Doczekałam się w końcu.
Nie wiedziałam co sobie pomyślał, kiedy zobaczył mnie wtedy w drzwiach wbijającą w niego oczy, ale za pewno nie spodziewał się, że weszłam na to wszystko...
Podźwignął się do siadu. Przetarł oczy. Miałam ochotę spakowac się i po prostu wyjsć.
- Dona...? Co się dzieje? - zapytał dostrzegając widocznie w końcu mój morderczy wzrok. - Kochanie...?
- Nawet nie waż się tak do mnie mówić, oszuście! Ty zakłamany gnoju, nawet nie chcę cię słyszeć! - zaczęłam się drzeć w tej furii, doleciałam do niego i strzeliłam mu takiego liścia, że aż mnie samą ręka zabolała. Ale nie zwracałam na to uwagi. Patrzyłam tylko na niego. Miałam ochotę powyrywać mu te kudły z pustego łba.
Był tak zszokowany, że nawet nie pisnął. Nawet nie złapał się za ten pysk. Patrzył tylko na mnie wybałuszając oczy z lekko rozdziawioną miną.
- Oświadczam ci w tym momencie, że nie chcę mieć z toba nic wspólnego! W tej chwili pakuję swoje rzeczy i wracam do kraju! Im dalej od ciebie tym będzie mi lepiej! - wykrzyczałam po czym zanim jeszcze zakończyłam swoją myśl odwróciłam się i zaczęłam wyciągać wszystko z szaf. Tak naprawdę rzucałam to wszystko tak jak leci na podłogę.
- Ale...
- MILCZ! - nie chciałam nawet na niego patrzeć. Wierzyłam mu jak głupia, nawet nie przyszło mi do głowy, żeby go w czymś sprawdzać. A on? Ja za drzwi, a on sprowadza sobie tu doktorka. Tak to nie będzie.
- Ale co się stało... Dona, co ty wyprawiasz?!
- CO JA WYPRAWIAM?! - zapieniłam się. Podskoczyłam do niego znów, chyba nigdy dotąd w życiu nie wpadłam w taki szał, gdyby nie złapał mnie za ręce dość mocno to nie wiem, ale z całą pewnością pozostawiłabym mu na gębie liczne ślady po moich paznokciach. - Co JA wyprawiam?! Powiem ci! Z przyjemnością! Ile czasu mnie oszukujesz, co?! Ile czasu mydlisz mi oczy, a za moimi plecami radośnie w porozumieniu z lekarzem bierzesz wciąz to gówno?! - chyba dotarło do niego o co mi chodzi. Zbladł. - Gówno mnie obchodzi to wszystko co masz mi teraz do powiedzenia! - zaczęłam cedzić prawie pozbawiona głosu z tego wszystkiego. - Ty chcesz kończyć swoją zasraną karierę DLA MNIE?! Dla mnie czy dla twojego ukochanego propofolu, co?! - szarpałam się z nim, ale szczerze mówiąc, nie wiele to dawało. Traciłam już siły, a on przytrzymywał mnie mocno. Mogłam tylko na niego syczeć. Co z resztą robiłam. - Ty chcesz być moim mężem?! TY CHCESZ BYĆ MOIM MĘŻEM!!!  JA NIE POTRZEBUJĘ MĘŻA NARKOMANA!!! - wrzasnęłam tak głośno, że momentalnie zaczęło boleć mnie gardło.
Puścił mnie chyba porażony tym wszystkim i tylko patrzył na mnie jak zaczęłam znowu latać po całym pokoju i zgarniać jak leci wszystkie swoje rzeczy.
- W dupie mam to całe obywatelstwo! W dupie mam ciebie i wszystko inne! Zabieraj sobie to! - ściągnęłam obrączkę z palca w mało delikatny sposób po którym skóra zaczęła mnie piec i cisnęłam nią w niego. Upadła gdzieś na podłogę. - Choćbym miała ZDECHNĄĆ, to więcej moja noga w tym gnoju nie postanie!! - wrzeszczałam dalej wdrapując sie prawie na wielką szafę, żeby dosięgnąć na samą górę. Byłam za niska.
Wtedy poczułam jak mnie obejmuje drżącymi, wręcz dygoczącymi ramionami. To podziałało na mnie jak dodatkowy ładunek wybuchowy. Myślałam, że naprawdę się zapalę. NIE MIAŁ PRAWA MNIE DOTYKAĆ OD TEJ PORY. Ale jak mówiłam, nie byłam aż tak silna, by dać mu radę, przytrzymał mnie znów mocno w pasie.
- Won, nie dotykaj mnie! - wydarłam się znów odpychając go z całych sił. Nie dawał za wygraną. Coś mruczał pod nosem, chyba starał się mnie uspokoić, ale dopóki był w zasięgu mojego wzroku, tylko dolewał oliwy do ognia. - WYNOCHA! - wrzasnęłam znów i w końcu udało mi się jakimś cudem go od siebie odepchnąć. Patrzył na mnie ze łzami w oczach. Miałam ochotę znów mu przywalić, ale zmieniałam zdanie co minutę. Patrzył przerażony jak wściekle upycham wszystko do walizy. Nie byłam w stanie zmieścić tam wszystkiego, tym bardziej, że ładowałam to tak jak leci pozwijane byle jak, zmieściłam tyle ile sie dało. Chaotycznie. Następnie założyłam jakies buty, nawet nie spojrzałam jakie i wytaszczyłam walize na kółkach na korytarz.
Wszyscy chyba musieli mnie słyszeć, bo kogo tylko udało mi sie spotkać na korytarzu patrzył na mnie w obawie, bym się jeszcze na nim nie wyżyła. I bardzo dobrze. Jeszcze by się ktoś odezwał to...
Nie zarejestrowałam sobie tego, że za mną nie pobiegł dopiero kiedy jechałam już taksówką do Janet. Oczywiście, że do niej, a do kogo innego miałam się udać? Zaprzyjaźniłyśmy się tak, że chyba obie sie tego do końca nie spodziewałyśmy.
Nawet do niej nie zadzwoniłam. Nie miałam pojęcia czy jest w domu, pomyślałam, że pieprzę to wszystko i najwyżej będę siedzieć pod drzwiami. Zwisało mi już wtedy wszystko. Byłam tak nabuzowana, że naprawdę miałam wszystko w dupie.
Janet jednak była w domu i jak tylko mnie zobaczyła, od razu zrozumiała bez pytania o cokolwiek, że coś się znowu stało. Kiedy miałam jej o tym opowiedzieć wściekłam sie jeszcze bardziej. Tego nie można było tak sobie przetrawić. Już nie wiedziałam co byłoby gorsze, tamta napaść na mnie pod supermarketem czy to.
Jego siostra oczywiście zrobiła wielkie oczy jak tylko udało mi się z siebie wszystko wydusić. Musiała dac mi jakieś krople na uspokojenie bo wychodziłam z siebie. Melisa, którą mi dała nic nie pomogła. Lek dał radę zdziałać więcej.
Jan próbowała mnie cały czas przekonać, żebym wróciła, blablabla, ale ja nie chciałam o tym słyszeć. Powtarzałam wojennym głosem, że to koniec i nie ma on już czego  u mnie szukać. Ale prawda była taka, że im więcej czasu upływało, tym waleriana zaczynała mocniej działać i zaczęłam się powoli uspokajać, a co za tym idzie, myśleć bardziej trzeźwo, nie pod wpływem tej kurwicy, którą dostałam w domu.
Z westchnieniem przetarłam twarz i wtedy przypomniałam sobie o braku obrączki. Dziwnym trafem ale nagle zrobiło mi się jakoś przykro... Zaczęłam się zastanawiać, co on może teraz robić. Pewnie siedzi i rozpacza...
No i proszę, taka jest właśnie natura kobiet. Dla swojego księcia zrobią wszystko. Choćbyś nie wiem jak nabroił, to i tak ci wybaczą.




Michael



No to po wszystkim, pomyślałem całkowicie pokonany, siadając na łózku. Obrączka leżała tuż obok mojej stopy, podniosłem ją i przyjrzałem się jej. Oczy mnie piekły... Zacząłem je przecierać starając się jakoś pozbierać po tym wszystkim, ale nie szło mi to za dobrze.
Odeszła. Znowu. Ale tym razem miała do tego powód. Sam byłem sobie winny tej sytuacji. Obiecałem jej tyle razy... i nigdy nie dotrzymałem słowa. Miała rację. Dobrze zrobiła, wynosząc się stąd jak najdalej ode mnie. Nie byłem wart takiej kobiety, zresztą udowodniłem to właśnie ponad wszelką wątpliwość.
Ale to wcale nie umniejszało bólu. Miałem ochotę usiąść w koncie i ryczeć jak małe dziecko. Zamiast tego połozyłem się tylko na łóżku i zwinąłem w kulkę ściskając  w dłoni jej obrączkę. Byłem pewny, że już nie wróci. Bo do czego? Do mnie? Byłem na najlepszej drodze do stoczenia się na samo dno, a jeszcze do tego inne problemy... Będzie jej lepiej beze mnie. Takiego... nieudacznika.
Zacząłem się nad sobą użalać, choć wiedziałem, że to nie ma sensu i jestem po prostu żałosny. Ale nie umiałem inaczej. Leżałem skulony na samym środku łóżka i nie miałam zamiaru robić absolutnie nic innego. Pomyślałem, że może i dobrze się stało, że odeszła. Jak wróci do Polski będzie tak daleko ode mnie jak to tylko możliwe i nie będę się musiał martwić, że coś jej się stanie. Jeśli mnie zostawi na dobre nikt nie będzie się do niej przyklejał o nic... Zwłaszcza ONI.
Ale i tak czułem jak żołądek zwija mi się boleśnie w brzuchu. Próbowałem sobie właśnie wmawiać te wszystkie rzeczy typu... dobrze, że odeszła, bo będzie bezpieczna. Ale nawet jeśli coś było w tym z prawdy to wcale nie zmieniało faktu, że byłem skończonym kretynem. Nic nie wartym gnojem, jak sama mnie nazwała. Przyznawałem jej rację w każdym słownie, które wykrzyczała. Ale tak bardzo chciałem by wróciła...
Mijały godziny... może ze dwie, trzy... a ja wciąż leżałem w tym łózku w tej samej pozycji. Kości już mi zdrętwiały, zaczęły boleć, ale nie ruszałem się ani o milimetr. Bo po co? Bez niej u boku w niczym już nie widziałem sensu. Chciałem by tu była... ale wiedziałem, że nie będzie chciała do mnie wrócić. Więc nawet nie myślałem, że ją do tego przekonywać. Dobrze postąpiła. Należało mi się. A jej należy się ktoś, kto będzie o nią dbał i nie będzie takim żałosnym gnomem jak ja.
Łzy ciekły mi z kącików oczu, ale nie poruszałem nawet palcem, żeby je otrzeć. Po prostu leciały jak chciały. W końcu nawet przysnąłem obejmując się własnymi ramionami a w jednej ręce wciąż trzymając jej obrączkę.
Moją wątpliwą drzemkę jednak coś mi przerwało. Zdążyłem zapaść w taki letarg, w którym człowiek jeszcze nie śpi, ale już nie jest do końca przytomny. Z tego odrętwienia wyrwało mnie głuche uderzenie... Ktoś przywalił mi poduchą. W pierwszej chwili nawet nie zareagowałem tylko otworzyłem szerzej oczy czując jak prąd zaskoczenia rozchodzi mi się po całym ciele. Jak mrówki. I za chwilę dostałem drugi raz. Tym razem poruszyłem się sycząc cicho. Zdrętwiałe ciało dało o sobie znać.
Ktoś wskoczył na mnie i zaczął nawalać mnie tą poduszką a na koniec wpił się w moje usta. Uderzyło to we mnie jak piorun. Od razu poznałem ich smak. Ale nie wierzyłem....
Jakaś kobieta, niewątpliwie MOJA do nie dawna... całowała mnie z namiętnością... Śnię, pomyślałem, to na pewno tęskny sen. Objąłem ją przyciskając mocno do siebie i oddając zapalczywie pocałunek, co najmniej jakbym miał umrzeć. Tak sie czułem. Myślałem, że naprawdę umieram, ale z miłości.
Odsunęła się w końcu ode mnie i wtedy mogłem ją zobaczyć. Patrzyła na mnie i nawet uśmiechnęła się lekko. Nie rozumiałem co tu robi po tym wszystkim... ale zaraz przypomniałem sobie, że przecież to tylko sen, więc... jej tu tak naprawdę nie ma. Uniosłem dłoń i pogładziłem lekko jej policzek. Przymknęła oczy i wtuliła twarz w moją rękę całując jej wewnętrzną stronę. Pochyliła sie i takie same pocałunki zaczęła składać na mojej twarzy, na czole, policzkach... Usłyszałem jak szepcze...
- Nigdy więcej mi tego nie rób, rozumiesz? - popatrzyłem na nią wielkimi oczami. - Nie powinno mnie tu być teraz. Ale kocham cię tak bardzo, że jak już Janet napoiła mnie walerianą zaczęłam zastanawiać się jak teraz wyglądasz, czy już beczysz czy jeszcze siedzisz i lamentujesz. - wytrzeszczyłem na nią oczy.
- To... ty tu jesteś naprawdę? - to pytanie wywołało u niej napad śmiechu. Śmiała się... ze mnie.
- Tak, jestem tu naprawdę. To ostatni raz, kiedy wybaczam ci twoją głupotę. Rozumiesz? - po tych słowach przyciągnąłem ją do siebie i mocno, mocno przytuliłem aż pisnęła. Nie miałem najmniejszego zamiaru znów brać tego świnstwa. Doskonale wiedziałem, że nie ma takiej rzeczy na świecie, która sprawiłaby, że znów bym to wziął. I nie ważne wszystko inne... Miałem naprawdę chyba więcej szczęścia niż rozumu...
- Przepraszam. - wychlipałem tuląc sie do niej teraz. Facet.... Pomyślałem, że gorzej już chyba ze mną być nie może.
- Już tak nie becz. - usłyszałem jak mruczy pod nosem. Wplotła palce w moje włosy i przeczesała je kilka razy na co przymknąłem oczy. Uwielbiałem to. Już tyle razy mówiłem innym, ale i sam myślałem do siebie, że jest chyba jedyną kobietą z jaką miałem kiedykolwiek styczność, która ma pełen dostęp do moich włosów. Wcześniej nigdy nie lubiłem, kiedy ktoś ich dotykał. Chyba, że trzeba było z nimi coś zrobić jeśli chodzi o występy to nie miałem wyboru. Ale jej paluszki w moich włosach były dla mnie jak najbardziej na miejscu.
- Nastraszyłam cię? - zapytała po chwili za pewne na mnie spoglądając, ale ja akurat siedziałem z nosem w jej piersiach i nie bardzo chciało mi się sprawdzać czy naprawdę na mnie patrzy. Moje milczenie natomiast musiało być dla niej bardzo wymowne. - No. Kochanie, myślę, że to ci powiedziało co się stanie na przyszłość, jeśli...
- To się już nigdy więcej nie powtórzy, przysięgam. - powiedziałem poważnym głosem patrząc w końcu na nią. - Kocham cię. - mruknąłem po chwili nie odrywając od niej wzroku. Patrzyła na mnie przez chwilę po czym w końcu uśmiechnęła się słodko. Sam od razu poczułem się o wiele lepiej. - Myślałem, że już nie wrócisz. - wymamrotałem przytulając się do niej znów.
- Ja też tak myślałam. - powiedziała na co ścisnęło mnie w żołądku. - Dopóki nieco nie ochłonęłam. - kontynuowała. - Gdyby nie krople Janet zajęłoby mi to o wiele więcej czasu.
- Przepraszam...
- Już nie przepraszaj tak! Gdzie masz tą obrączkę? - zapytała ciągnąc mnie lekko za włosy z tyłu głowy.
- Tutaj. - powiedziałem pokazując jej ją jak trzymam ją w ręce.
- Zakładaj mi ją w tej chwili. - rzuciła rozkazującym głosem. Zrobiłem to bez słowa. - No, grzeczny chłopiec. - zaśmiała się cicho i pocałowała mnie znów.
Sam się uśmiechnąłem. Chyba naprawdę miałem wielkie szczęście. Pozostawała już tylko jedna sprawa.
Kilka godzin później, to był już późny wieczór. Miałem dość czasu by się nad tym wszystkim zastanawiać dogłębnie, analizować wszystkie za i przeciw i... doszedłem do wniosku, że to jest naprawdę szalony pomysł. Nie wyobrażałem sobie zrobić COŚ TAKIEGO. I to nie chodziło o oszustwo podatkowe i każde inne za tym idące. Ale o Donę.
Jak ja bym miał jej powiedzieć... Przecież... Nie wyobrażałem sobie tego. Ale coś zrobić musiałem. I z przerażeniem stwierdziłem, że wiem co muszę zrobić by wyrwać się w końcu z łap tym psychopatą i ochronić swoją żonę. Wiedziałem co musze zrobić... i wiedziałem, że mimo wszystko to zrobię. Decyzja zapadła.



Pozostawało tylko zawiadomić o tym ICH.
Długo odkładałem ten telefon wynajdując sobie co nowe zajęcia byleby tylko mieć ręce pełne jakiejś roboty. To było głupie, ale myślę, że każdy na moim miejscu robiłby dokładnie to samo, a może nawet więcej. Ale w końcu trzeba było to zrobić...
Zadzwoniłem. Kiedy odebrał powiedziałem tylko dwa słowa.
- Podjąłem decyzję. - w telefonie nastała chwila ciszy. W następnym momencie facet powiedział...
- Zdecydował się pan?
- Tak.
- To jest decyzja nie odwołalna, mam nadzieję, że jest pan tego świadomy...
- Tak, jestem tego całkowicie świadomy. Nie mam pojęcia jak to zrobię, ale zrobię. I nie mam pojęcia jak powiem o tym rodzinie.
- My z nimi porozmawiamy. Będa w szoku, zawsze to tak wygląda, ale prosze się nie martwić. My porozmawiamy o tym z pana rodziną, a pan niech powie o wszystkim pańskiej żonie. - tu przez chwilę milczałem.
Tutaj wkraczała druga sprawa. Zastanawiałem się nie tylko nad samym przedsięwzięciem, ale i nad tym co mam zrobić z Doną. To nie było łatwe. Takich wyborów nie dokonuje sie codziennie. Wiedziałem doskonale jakie to będzie miało konsekwencje, ale nie chciałem o tym myśleć. Podjąłem decyzję. Choć jeszcze chwilę wcześniej rozpaczałem gdy odeszła, to jej bezpieczeństwo było najważniejsze.
- Moja żona ma się NIGDY o NICZYM nie dowiedzieć. - teraz to on milczał przez kilka chwil. Wyobrażałem sobie jego minę.
- Jak to? - odezwał się w końcu.
- Tak to. Moje rodzeństwo i rodzice będą wszystkiego świadomi... ale ona ma pozostać w niewiedzy.
- Zwariowałeś?
- Być może. Ale my sobie jakoś poradzimy, a ona? Jest młoda i tak naprawdę sama, jeśli mam już dopuścić się niemożliwego, chcę to zrobić tak by ona mogła żyć spokojnie. Sam powiedziałeś... Niewiedza gwarantem jej bezpieczeństwa. - znów zamilkł.
- Jak pan uważa. - odezwał się. Głos miał opanowany, ale i tak było słychać, że jest wstrząśnięty moimi słowami.
- Dziękuję. - mruknąłem tylko i na tym rozmowa się skończyła.
Poza ty... Nie chciałem odbierać jej wolności... Dobre czasy powoli odchodzą. Mówi się trudno. Nie chciałem tego. Nic tu nie zależy ode mnie. To ktoś za mnie chce sterować moim życiem.
Sterczałem tak jeszcze z telefonem w ręku przez jakiś czas zastanawiając się, jak ja to zniosę. Pf. Martwiłem się sobą? Nie umiałem sobie wyobrazić siebie w tym wszystkim, a gdzie tu Dona... Zakryłem twarz dłońmi... W życiu bym się nie spodziewał, że dożyję czegoś takiego.
- Jaką decyzję podjąłeś, Mike? - usłyszałem tuż za sobą, aż podskoczyłem w miejscu jak rażony piorunem. Serce waliło mi jak młotem a po ciele rozchodziły mi się mrówki. W ostatnim czasie byle co potrafi mi w mgnieniu oka podnieść ciśnienie...
Odwróciłem się i zobaczyłem nie kogo innego jak właśnie... moją żonę. Próbowałem przywołać na twarz czuły uśmiech, ale... chyba mi to nie wyszło.
- Mike? Co kombinujesz? - ponagliła mnie do odpowiedzi. Nie możliwością było powiedzenie jej prawdy, więc... jak często ostatnimi czasy... skłamałem.
- Nic nie kombinuję, skarbie. - objąłem ją i z cichym westchnieniem objąłem ją i przytuliłem do siebie lekko kołysząc. Wczepiła się we mnie chętnie przylegając ciasno do mojego ciała. Tak dobrze było trzymać ją w ramionach... I pomyślec, że już nie długo... Nie, ja nie mogłem tego zrobić! Zaraz do nich zadzwonię i wszystko odwołam zanim cokolwiek zaczęło się robić. Ja nie dam rady bez niej.
Oczywiście... Tylko w jaki inny sposób będę mógł ją chronić? Myślałem, że zwariuję za każdym razem gdy wyjeżdżała gdzies na miasto. Wspomnienie tego bolesnego supła w żołądku przeważyło sprawę. Musiałem to zrobić. Nie było wyboru.
- Coś w wytwórnią? - zapytała cicho tuląc się do mnie ochoczo. Uśmiechnąłem się. Co miałem jej powiedzieć? Wytwórnią, płytą, tymi rzeczami nie miałem się już poco zajmować... Wszystko samo się zrobi po... wszystkim. Zdecydowałem się na półprawdę.
- Nie, ten temat akurat nie jest naglący. - spojrzała na mnie. - Chodzi o... tą sprawę z włamaniem.
- Tak? - ożywiła się nagle odsuwając sie nieco ode mnie. Nie chciałem, żeby się odsuwała. Przycisnąłem ją znów na powrót do siebie. - I co?
- No... Faceci przedstawili mi pewne rozwiązanie tego problemu...
- Jakie rozwiązanie? - jakże by mogła się nie dopytywać? Musiałbym być naprawdę naiwny, żeby myślec, że tak sobie zostawi ten temat. Przełknąłem ślinę.
- Nie mogę o tym na razie mówić. - zmarszczyła czoło. - Tak. Zresztą w tej chwili sam nie zbyt wiele wiem... Dzwonili, by mi powiedzieć, że coś mają. Wcześniej kazali mi się zastanowić i podjąć decyzję czy będe chciał z nimi współpracować na dłuższą metę czy zostawiamy to tak jak jest. Zdecydowałem, że chcę to doprowadzić do końca. - poczułem jak żołądek zaciska mi się mocno. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję. A ona tylko się uśmiechnęla.
- Bardzo dobrze zrobiłeś. - powiedziała i znów się do mnie przytuliła ściskając mocno. Wiem, pomyślałem zagryzając wargę. Nic lepszego nie mogłem dla niej zrobić. - Bardzo cię kocham. - szepnęłam na co już kompletnie zapomniałem jak się oddycha. - Ale bije ci serce! - zaśmiała się przyciskając lekko ucho do mojej klatki piersiowej.
- Dla ciebie. - odpowiedziałem, mając nadzieję, że brzmię całkiem zwyczajnie. - I też bardzo cię kocham. - dodałem, ale tu już nie umiałem powstrzymać lekkiego drżenia głosu. Chyba nie zwróciła na to większej uwagi, bo tylko westchnęła i cisnęła się do mnie dalej. Albo to ja ją przyciskałem, kto wie...
- Ale powiesz mi co to za rozwiązanie, kiedy....?
- Tak, wszystko ci powiem, w swoim czasie. - zapewniłem ją choć coś zatykało mi gardło. Nich nie kusi, bo naprawdę wszystko jej powiem... a nie mogłem. Nawet nie chciałem sobie wyobrażać jej miny po czymś takim. Chyba naprawdę wsadziłaby mnie do domu wariatów.
Była zbyt delikatna, by żyć w strachu, albo w odosobnieniu. To co zamierzałem zrobić może nie będzie najlepszym rozwiązaniem pod Słońcem, ale zapewni jej bezpieczeństwo i normalne życie. Ściskało mnie na samą myśl, ale... dla niej byłem w stanie poświęcić nawet własne życie.

niedziela, 9 października 2016

Krótkie info. :)

Tak na szybko chciałabym powiedzieć wszystkim zainteresowanym, że dodałam w bocznej prawej kolumnie taką ciekawostkę. Jako, że w najbliższym czasie raczej ciężko mi będzie pisać w miarę szybko kolejne notki, będa tam umieszczać informację dotyczącą w jakim stadium tworzenia że tak to nazwę znajduje się kolejna notka. Coś tam dotyczące kolejnego rozdziału już tam widnieje.
Także to by było na tyle. Jeśli ktoś będzie zainteresowany to będzie mógł zajrzeć i sprawdzić.
Pozdrawiam. :)

sobota, 8 października 2016

67.

Witam, uprzedzam od razu, że rozdział nie sprawdzony. Goście w drodze nie ma czasu. A najgorsze, że następna notka nawet się jeszcze nie zaczęła pisać. Dx Ale spokojnie, damy radę. :) Zapraszam.




Donata


Nie miałam pojęcia co się stało, ale zachowanie Michaela nagle znów się zmieniło. Zaczął chodzić taki zamyślony... I znów zaczęłam go pytać co sie z nim dzieje. Spoglądał na mnie z uśmiechem i mówił, że zastanawia się nad ostateczną choreografią na koncerty w czasie trasy. No nie wydawało się to niczym dziwnym, więc nie drążyłam tego tematu. Ale naprawdę to było AŻ tak zajmujące?
Potrafił zaciąć się w pół zdania. Kiedy do niego mówiłam w ogóle nie reagował, a kiedy się ocknął pytał co się stało co mówiłam, bo się zamyślił. Patrzyłam wtedy na niego naprawdę jak na głupka.
- Mike, co się z tobą dzieje, zachowujesz sie jak nawiedzony!
- Dona, mówiłem ci tyle razy, że nic się nie dzieje. - odpowiedział spokojnie gładząc mnie po policzku i wstał od stołu przy którym akurat siedzieliśmy. Śledziłam go wzrokiem. Chyba nigdzie się nie wybierał. Ostatnio przestał znikać wieczorami. Powiedział, że do czasu trasy jest cały tylko mój.
I był. W każdym tego słowa znaczeniu. W łóżku był szczególnie aktywny. Zastanawiałam się nawet co mu się takiego stało, że aż za nim nie nadążałam. Nie, żebym narzekała, ale... no naprawdę.
Podobało mi się, że jest taki chętny i w ogóle, że jak to sam ujął, chce nadrobić zaległości w z ostatnich tygodni.
- Chcesz je nadrobić w tydzien czy jak? - zaśmiałam się kiedy znów zaczął się do mnie kleić. Ledwo co skończyliśmy...
- To źle, że jestem tak za tobą stęskniony? - wymruczał mi na ucho po czym skubnął je lekko zębami. Ciarki przebiegły mi po plecach. Zaśmiałam sie znów pod nosem.
- Nie, broń Boże. - mruknełam. - Ale tempo masz nie do pobicia...
- Cieszę się... - wyszczerzył się po czym zanurkował pod kołdrę... Po chwili już poczułam go NIŻEJ.
I tak przynajmniej trzy, cztery razy w tygodniu. Dawał mi kilka nocy wytchnienia, ale wcale nie narzekałam. Zauważyłam, że sama mam braki, więc... No.
Cieszyłam się, że choć trochę odzyskał pogodę ducha, miałam nadzieję, że to na długo. Że zaraz znów się nie rozklei, a było naprawdę krucho. Widocznie świadomość, że płyta jest już gotowa napawała go spokojem. O nic już nie musiał się wielce martwić. I zakomunikował mi pewną rzecz pewnego wieczoru.
- Może się okazać, że wcale nie wyjade w tą trasę. - byłam lekko zaskoczona.
Siedzieliśmy w ogrodzie. Było już ciemno, ale nie było zimno, było przyjemnie. Idealnie. Z ciepłą herbatą.
- Jak to?
- No tak. - patrzył w swój kubek. - Dangerous to klapa w porównaniu z BAD i THRILLEREM.
- Co ty gadasz, ludzie są zachwyceni! - tak, poszła już do sprzedaży. - Twoje videoclipy biją rekordy, czego jeszcze chcesz?
- Nie czuję tej płyty po prostu.  - mruknął. - Cieszę się, że osiągnęła jako taki sukces...
- Jako taki?
- No. Nie będzie w stanie pobić ostatniej płyty. Tego jestem pewien. Sondaże nie sięgają połowy z tego co poprzednio.
- Ale i tak przecież nie jest źle...
- Nie jest. Ale po prostu nie czuję tej płyty. - popatrzyłam na niego przez chwilę.
- A możesz w ogóle tak sobie nie pojechać?
- Tak sobie nie. - przyznał. Spojrzał na mnie. - Ale mogę zakończyć karierę. Wtedy wszyscy moga mnie pocałować w dupę. - wytrzeszczyłam na niego oczy.
- Jak zakończyć? Teraz? Przecież nie chciałeś!
- Nie chciałem... ale zastanawiałem się już nad tym od dłuższego czasu. Epic Records już teraz wspomina o następnym krążku. Ja nie dam rady w takim tempie go nagrać. Na pewno nie podejmę się druga raz takiej herkulesowej pracy. Co to to nie. A wiem, że będą tego wymagać.
- To zmień wytwórnie! - uśmiechnął się lekko.
- Tak, to byłoby najprostsze rozwiązanie, ale jednak takie nie jest. Mam  z nimi kontrakt na jeszcze dwa krążki. Koniec kariery to jedyny sposób by się od nich uwolnić.
- A będziesz mógł ją potem wznowić? - ciekawe, jak mu się odwidzi...
- Będę.
- I będziesz musiał do nich wrócić?
- Nie. - uśmiechnał się teraz szeroko.
- Co ci chodzi po głowie? - chyba zaczynało mi świtać. Teraz zakończy karierę, posiedzi na dupie trochę, a potem ogłosi, że wraca, a ci będą go mogli pocałować. Będzie mógł zaczynać od nowa.
- Na przyszłość myślę o SONY... Ale jeszcze nie wiem. Czy w ogóle. - patrzył gdzieś w dal. Po chwili westchnął. - Nie próbujesz mi tego wybić z głowy?
- To twój wybór, Mike. Jeśli czujesz, że tego naprawdę chcesz...
- Chcę. Też dla ciebie. - spojrzał znów na mnie. Uśmiechnełam się lekko.
- Nie musisz tego robić dla mnie...
- Zobacz jak my żyliśmy ostatnimi czasy. Chcę być przy tobie. - chwycił moją rękę. - Nie tylko na papierze. - roześmiałam się cicho.
- Jesteś kochany, naprawdę.
Reszta wieczoru upłynę rutynowo. Mike będzie teraz całe dnie siedział i odpoczywał, i byłam z tego faktu bardzo zadowolona. Chociaż to odpoczywanie to pojęcie względne... W dzień, owszem, odpoczywał, ale za to w nocy doskonale wychodziło mu zużywanie zebranych sił...
Dzisiaj wcale nie było inaczej.



Michael


Ostatnio noce były bardzo namiętne. Niemal każdej zabierałem się za nią, a ona nawet nie oponowała. W końcu pomyślałem, że powinienem chyba dać jej trochę odpocząć, ale... Nie mogłem się od niej odkleić. A było to spowodowane całą panującą sytuacją. Potrzebowałem czuć ja blisko by mieć stuprocentową pewność, że jest bezpieczna, cała i zdrowa, że nic jej nie grozi... Nawet ze mną nie była do końca bezpieczna.
Wciąz oglądałem się za siebie. Wciąż w głowie miałem tamten telefon. To co przyszło mi wtedy do głowy było tak głupie i niedorzeczne, że od razu to odrzuciłem. W życiu... No bo jak to tak... Nic kompletnie z tego nie rozumiałem.
To co mi powiedział ten dziadek... Mam zniknąć? Ale jak? Jak mam to rozumieć, jak zniknąć? Mam się gdzieś przeprowadzić? Spalić za sobą wszystkie mosty, nie wiem, sprzedać Neverland, wybudować sobie gdzie mały domek i tam się zagnieździć z Doną? Porzucić całe dotychczasowe życie, którym żyłem? Nie byłby to dla mnie żadem problem. Problem polegał na tym, że gdziekolwiek bym się nie wyprowadził, tam paparazzi i tak mnie znajdą. Nie było rady...
Poza tym... W jego słowach naprawdę doszukałem sie czegoś dziwnego. Mówił tak, jakby kazał mi lecieć na Księżyc. Powiedział... w miejscu gdzie jestem, odciętym od świata... Co to znaczy? Istnieją różne programy ochrony świadków, ale to mi nie pomorze. Nie dotyczy to mnie. Przynajmniej na razie.
Umówiłem się z nimi na spotkanie wieczorem, a Donie znów skłamałem... Zastanawiałem się ile jeszcze minie czasu, zanim się w końcu zorientuje, że nie mówie jej prawdy. Okłamywałem ją prawie na każdym kroku. Raz, przez to, że wciąz przyjmowałem propofol. Byłem do tego stopnia sprytny, że w tym celu wyjeżdżałem z domu. Nic nie podejrzewała. Na razie.
Mój organizm przyzwyczajał się do tej substancji, musiałem brać tego coraz więcej... Napawało mnie to lękiem... I nie miałem już żadnego usprawiedliwienia. Praca nad płytą skończona. Dlaczego więc wciąż to brałem? Bałem się nazwać to po imieniu...
Druga sprawa to właśnie... ta sprawa. Pogróżki, anonimy, przesyłki z krwią... Całe szczęście, że cały czas udawało mi się to wszystko przed nią ukryć. Sprawa z propofolem to nic, to jeszcze będę w stanie znieść, jeśli kiedyś mnie przydybie, ale to... O tym NIE MOGŁA się dowiedziec i koniec. Po pierwsze przeraziła by się na śmierć, po drugie, miałaby pretensje że o niczym nie wie... Nie zrozumie mnie, powodu, dla którego jej nic nie mówię.
Westchnąłem. Jedyne czego pragnąłem to jej szczęścia... ale uświadamiałem sobie, że nie będę w stanie jej go dać. Nie będzie ze mną szczęśliwa. Może mówić co chce. Ale nawet jeśli nie dowie się o tych psycholach, zostaje... sprawa... z lekiem. Uzależniłem się po prostu. Nie można było dłużej od tego stwierdzenia uciekać, taka była prawda. A ostrzegali mnie wszyscy. Ale nadal uważałem, że nie było innego wyjścia, kiedy prace jeszcze trwały. Teraz pozostaje mi po prostu zerwać z tym i już. Będzie ciężko... ale inaczej będę dla mojej żony tylko życiową zgryzotą, niczym więcej. A chciałem być jej mężem, jej mężczyzną, kochankiem, przyjacielem, miłością... dać jej wszystko czego potrzebuje. Męża narkomana na pewno jej nie potrzeba.
Ta myśl chyba mi pomogła. Pomogła mi w podjęciu przynajmniej jednej decyzji. Murrey niczego nie będzie mi podawał na siłę, nie jest jakimś bezmózgiem mimo wszystko, poradzę sobie. Pierwsze tygodnie będą ciężkie. Ale dam radę. Bałem sie tylko efektów odstawienia... Jeśli będą wyjątkowo spektakularne...
Musiałem przerwać te rozmyślania, ponieważ właśnie wchodziłem do biura. Czekali już na mnie. Agenci podobno czegoś znów się dowiedzieli. Miałem tylko nadzieję, że nie dowiedzieli się o moim spotkaniu z nimi. Cyba urwaliby mi głowę...
- Mamy pomysł jak temu wszystkiego zaradzić. - zaczął. Odetchnąłem. Siadając we fotelu patrzyłem na niego uważnie. Dziś była tam wyjątkowo sam.
- Tak?
- Tak. Sposób stary jak świat. Nasza propozycja to po prostu, ukryje się pan na jakiś czas w jakimś miejscu... Do wiadomości publicznej poda się, że wyjechał pan w jakieś sprawie razem z żoną. Oczywiście nie powiemy gdzie, lub podamy jakąś fałszywą lokalizację. - usiadł przede mną. - Będzicie tam siedzieć tak długo, aż przynajmniej zaczniemy to wszystko ogarniać...
- A jesteście w ogóle w stanie? - wtrąciłem cicho omijając go teraz wzrokiem. Zamilkł na moment. - Jesteście w stanie zrobić COKOLWIEK?
- Wątpi pan w to?
- Raczej myślę... że trudno za jednym zamachem wytruć całą kolonię mrówek...
- A kto powiedział że za jednym zamachem, panie Jackson?
- Nie wiem, co planujecie.
- Planujemy zapewnić pani i pańskiej całej rodzinie bezpieczeństwo, to przede wszystkim. Kiedy już będziemy wiedzieć, że jesteście tam, gdzie nic wam nie grozi, zaczniemy swoje działania. - wyjaśnił.
- Jakie? - zapytałem spoglądając teraz na niego.
- Odpowiednie. - chyba nie chciał nic powiedzieć.
- Chciałbym o coś zapytać. - wyskoczyłem nagle. Musiałem, po prostu musiałem o to zahaczyć...
- Słucham.
Milczałem przez moment. Nawet nie bardzo wiedziałem jak to wszystko ubrać w słowa... Wydawało mi się to po prostu... śmieszne.
- Niech mi pan powie... - zacząłem. - Jak to możliwe, by ktoś odezwał się do kogoś, kiedy wszyscy na świecie już dawno o nim zapomnieli? - było to trochę enigmatyczne, ale... gdybym zapytał wprost... chyba by mnie wyśmiał. Zmarszczył lekko czoło.
- O czym pan mówi?
- O telefonach zza grobu. - powiedziałem w końcu patrząc mu prosto w oczy. Ciekawe... Byłem naprawdę ciekaw jego odpowiedzi, tego co może mi na to powiedzieć.
Jego mina była naprawdę... komiczna. Najpierw otworzył szeroko oczy, jakby zobaczył prawdziwego ducha, potem zmarszczył czoło patrząc na mnie jakby nie rozumiał co mówię, a na końcu uniósł jedną brew do góry. Przez ten czas ani na moment nie odwrócił ode mnie swojego wzroku. Ja od niego też.
- O telefonach zza grobu? - powtórzył powoli tak jakby chciał się upewnić, że dobrze usłyszał.
- Tak, dokładnie.
- Wie pan, panie Jackson... - uśmiechnął się lekko. - Być może Illuminati w pewien sposób zakrawają o zjawiska paranormalne, ale...
- Mówię poważnie, proszę sobie nie żartować. - wtrąciłem patrząc na niego ostro. Zamilkł. Kontynuowałem dalej. - Wczoraj dostałem pewien... dziwny co najmniej telefon.
- Dlaczego dziwny?
- Z dwóch powodów. Po pierwsze mówił jakiś dziadek, który nawet mi się nie przedstawił. Zasugerował mi coś bardzo enigmatycznego i nawet nie wiem jak ma rozumieć jego słowa. Powiedział, że najlepszym rozwiązaniem dla mnie będzie... zniknąć. Zabrać żonę i zniknąć. Cokolwiek to znaczy. - mówiłem patrząc na faceta, którego oczy robiły się coraz większe w miare jak opowiadałem. - Ale to jeszcze nic. Stwierdził, że on tez coś takiego zrobił, ale jakoś nie naświetlił mi CO konkretnie takie zrobił... wiele lat temu, jak powiedział. Ale to jeszcze nie wszystko.
- Nie? - wydawał się z jakiegoś powodu zszokowany. Sam też byłem mimo wszystko. Ciągnąłem dalej.
- Nie. Na oko po głosie można było wywnioskować, że to facet w podeszłym już wieku. Na oko... około sześćdziesiąt, sześćdziesiąt pięc lat, nie więcej. Tak to bym okreslił. Do tego, lekko zachrypnięty. Ale coś mi przypominał. Długo nie mogłem dojść CO mi przypomina. - zamilknąłem na moment.
- I doszedł pan?
- W pewnym sensie mógłbym tak powiedzieć, ale jest to rzecz tak nieprawdopodobna, tak niedorzeczna, że nie biorę jej nawet pod uwagę. Ale innego wytłumaczenia nie mam. - serce mi waliło, choć nie wiedziałem czemu.
- Więc... co to za rzecz, o której pan pomyślał?
- Niech pan mi może to powie. I wyjaśni. Jakim cudem... - zazgrzytałem zębami. Czułem się jak wariat, ale musiałem to powiedzieć. - Jakim cudem Król Rock-and-rolla dzwoni sobie do mnie od tak na mój prywatny numer?? W środku dnia? I mówi COŚ TAKIEGO? - teraz facet wytrzeszczał na mnie oczy tak, że  z powodzeniem mogłyby mu wypaść...
- DZWONIŁ DO CIEBIE?! - chyba szok nie pozwolił mu się opanować i powstrzymać tych słow. Teraz sam wybałuszałem oczy.
Facet przeczesał włosy rękami wyraźnie sfrustrowany i zdenerwowany. Wstał chyba nie mając pojęcia co zrobić.
- Mówiliśmy, żeby się nie wtrącał... - zaczął mruczeć.
- Więc to prawda? To... ON??? - nie, to nie mogła być prawda, bo TAKIE rzeczy dzieją TYLKO W FILMACH!!! Nie wierzyłem w to. Facet spojrzał tylko na mnie ale nic nie powiedział.
Teraz ja sam złapałem się za głowę. Ale przecież... To znaczy, że oni nic nie wiedzą od jakich dwudziestu lat! Pomyślałem o Lisie... O TYM on do mnie mówił??? Nie. Nigdy w życiu.
 - Nic nie moge panu powiedzieć. Ale z tego co pan mówił, podsunął panu rozwiązanie, jak sam pan powiedział.
- Nie. Nie posunę się do czegoś takiego. - wycedziłem. Wzruszył ramionami.
- Pana wybór. My mamy do zaproponowania panu coś zupełnie innego. Wtedy pracowali z NIM nasi poprzednicy. Zresztą nic na ten temat nie mogę powiedzieć.
- A ja wcale nie chcę nic wiedzieć! To szaleństwo! Jak w ogóle można....!
- Niech się pan uspokoi. Możemy wrócic do sprawy?
- Tak jakby za bardzo się od niej nie oddaliliśmy. - mruknąłem wciąz będąc w szoku. I co ja mam z tym zrobić...?
Facet przez chwilę milczał patrząc tylko na mnie. Chyba chciał mi coś jeszcze powiedzieć, ale zastanawiał się czy w ogóle powinien to robić. W końcu westchnał.
- Powiem ci tylko tyle. - niespodziewanie przeszedł na ty. - Wiesz coś o czym cały świat nie ma pojęcia. Ten człowiek JEST MARTWY w świetle obowiązującego prawa i to się liczy. Nic więcej. Nie ma dla niego powrotu. ALE. - dodał z naciskiem. - To był jego wybór. Tutaj można ta sprawę skonstruować nieco inaczej... decyzja nalezy do ciebie. Spotkaliśmy się tu teraz by przedstawić ci konkretny plan działania, ale poprzez te rewelacje... Wracaj do domu i prześpij się z tym wszystkim, a dopiero potem daj nam odpowiedź. Nie powinienem tego mówić, ale... to byłby najlepszy sposób na rozwiązanie tego wszystkiego.
Patrzyłem na niego wielkimi oczami ale nawet nie miałem pojęcia co miałbym mu na to odpowiedzieć. Dowiedziałem się czegoś co nie mieści się w głowie przeciętnemu człowiekowi. Nie codziennie słyszy się o czymś takim. Nawet nie chciałem nazywać tego po imieniu, te słowa nie mogły przejść mi przez gardło. Takie rzeczy ogląda się w kinie, nigdzie więcej. Kiedy się o tym słyszy nawet przez myśl nikomu nie przejdzie, że coś takiego może być związane w jakikolwiek sposób z nami samymi. W wielu dziedzinach życia tak jest.
Ludzie znikają, umierają. Zaginięcia zdarzają się każdego dnia, niektórzy się odnajdują, prędzej lub później, inni w ogóle, lub znajdowani sa martwi. Nikt nie bierze tego do siebie, mówi się, że to nas nie dotyczy, że wszyscy są cali i zdrowi i na miejscu, aż przychodzi dzień, w którym boleśnie tego doświadczamy. To samo z chorobami. Nowotwory, choroby zakaźne. Nikt się z tymi chorymi nie identyfikuje dopóki jego samego to nie spotka. Wtedy zaczynamy się zastanawiać. Dopiero wtedy.
Ja też nigdy nie myślałem, że będę w posiadaniu TAKIEJ wiedzy... która na pewno nie miała nigdy wejść w moje posiadanie. Byłem w szoku, po prostu. Nigdy nie myślałem o podobnych rzeczach, a już na pewno nie spodziewałem się że w jakikolwiek sposób będa mnie dotyczyły. Teraz to dotyczy mnie BARDZO. Nie da się tak po prostu obok tego przejść.
I miałbym zrobić... to samo? Jak? Przecież to głupota..! Szaleństwo! Kiedy jechałem do domu bałem się, bym nie spowodował jakiegoś wypadku. Byłem całkiem rozbity. Juz wolałbym, żeby się okazało, że to jakiś żart, albo że po prostu dostaję już od tego wszystkiego świra i to były jakies majaki. Naprawdę.
Nie spodziewałem się...
Kiedy wszedłem do salonu, pierwsze co zrobiłem to trzęsącymi się rękami nalałem sobie pełną szklankę jakiegoś alkoholu, nawet nie zastanawiałem się co to. Wychyliłem ją na raz czując pali mi wnętrzności. Zakaszlałem parę razy oddychając cięzko. To było niczym w porównaniu z tym czego sie dowiedziałem. Żadna wóda nie mogła być na to lekarstwem. Musiałem to po prostu jakoś sam przetrawić. Masakra....
I jak ja będe teraz rozmawiał z Lisą? Jak jej w oczy spojrzę, wiedząc O CZYMŚ TAKIM?? No jak? Nie miałem pojęcia, a nie mogłem przeciez od tak zacząć jej unikać. Co bym jej powiedział, że dlaczego nigdy nie moge  z nią porozmawiać? Nie chciałem być jakimś gnojem. A tak bym się wtedy zachowywał.
Dona. A to już całkiem co innego. Jej nic nie musiałem mówić. I czułem, że przez najbliższy czas w ogóle nie będę potrzebował przyjmować propofolu, bo to czego się dowiedziałem... działa na mnie mocniej niż najsilniejszy dopalacz.
Opadłem cięzko na kanapę tak jak stałem i schowałem twarz w dłoniach. Nie miałem pojęcia co robić. I na domiar złego nie mogłem o tym z nikim porozmawiać, chocbym chciał, choćbym miał stuprocentową pewnosć, że mnie nie wyśmieją. Jak nic ktoś wsadziłby mnie do czubków. Nawet Janet nie jest aż tak otwarta. Gorzej już chyba być nie może.