Michael Jackson

Michael Jackson

czwartek, 28 kwietnia 2016

6.

Witam. :D Oto następny. Zapraszam do czytania i komentowania, a kolejny odcinek w poniedziałek. ;)



Donata


Czas już chyba był najwyższy, by się pożegnać. Wciąż czułam się nieswojo, kiedy tak na mnie patrzył. Co najmniej jakby mnie oceniał... Chociaż nie. To nie to. Dostrzegłam w jego wzroku coś zupełnie innego, i w ogóle mi sie to nie spodobało... Chociaż nie, właśnie, że mi sie to BARDZO spodobało i z tego właśnie powodu byłam niezadowolona.
- W takim razie - zaczął po kilku minutach ciszy. - zapraszam panią od przyszłego tygodnia. Sporządzę przez ten czas umowę, i w poniedziałek od razu, jak tylko się tu pani pojawi ją podpiszemy. Możemy tak zrobić? - zapytał z wciąz tym samym wzrokiem przechylając lekko głowę.
- Możemy. - zgodziłam się kiwając lekko głową. - Będę na dziewiątą. - uśmiechnął się po czym wstał.
- W takim razie bardzo się cieszę i mam nadzieję, że będzie się nam dobrze razem pracowało. - powiedział. Dziwne to było.
- To raczej ja będę pracować dla pana... Spora różnica. - stwierdziłam podnosząc się z fotela, na którym siedziałam. Znów się uśmiechnął. Wciąz nie odrywał ode mnie wzroku. Nie wiedziałam, może już tak ma?
- Ja jednak wolę to nazywać wspólną pracą. Nie lubię rozdzielać kryteriów... U mnie pracownik jest taki sam jak ja, nie ma równych i równiejszych. - wytłumaczył.
- Naprawdę? - zabrzmiało to chyba mało przekonująco.
- Wiem, że mi pani nie ufa, ale proszę mi wierzyć, że zrobię wszystko by to zmienić.
No to już było naprawdę... dziwne.
- Nie musi pan nic robić, ja... - zaczęłam ale znów spojrzał na mnie w ten swój sposób. - Naprawdę ma pan niespotykane podejście. - uśmiechnął się.
- To źle czy dobrze?
- Jeszcze nie wiem. - uśmiechnęłam się.
Ruszyłam do drzwi chcąc wyjść, a on poszedł za moim przykładem. Może nawet dobrze... Nagle poczułam mdłości i strasznie zakręciło mi sie w głowie. Orientacyjnie wyciągnęłam przed siebie rękę, by się czegoś przytrzymać, nogi mi się poplątały, chciałam się o coś oprzeć, ale nagle poczułam jak czyjeś ręce łapią mnie w pasie... JEGO ręce.
- Dobrze się pani czuje? Choruje pani na coś? - od razu zaczął się wypytywać.
- Nie... - mruknęłam wciąż czując zawroty głowy, kiedy posadził mnie z powrotem w fotelu, z którego chwilę wcześniej wstałam. - To nic. Nic się nie stało.
- Jak to nic? O mało pani nie zemdlała. - przykucnął obok mnie. Wydawał się być autentycznie zainteresowany moim samopoczuciem.
- Naprawdę nic mi nie jest. Po prostu nie wiele dzisiaj zjadłam. - przyznałam się.
- Nie wiele to znaczy ile? - spytał znów przekrzywiając lekko głowę przyglądając mi się.
- Jedną kanapkę na śniadanie. - wydukałam. Co go to interesowało, przesłuchiwał mnie jak nie wiem kogo... Jego mina od razu lekko stężała.
- No to wszystko wyjaśnia. - wstał. Popatrzyłam na niego wielkimi oczami. - Proszę tu chwileczkę zaczekać, zaraz wrócę. - i odwróciłem się do drzwi.
- Gdzie pan idzie? - bąknęłam. Nie miałam zamiaru robić tutaj cyrku. Spojrzał na mnie przez ramię.
- Do kuchni. Musi pani coś zjeść, coś PORZĄDNEGO, jest pani bledsza od śmierci. Gosposia zaraz nam coś przyniesie. - zamierza jeść ze mną? Zgłupiał. Nie miałam zamiaru tam zostawać. Podniosłam się znów z fotela.
- Nie, nie, naprawdę, czeka na mnie kierowca z hotelu, zawiezie mnie z powrotem, dam sobie radę...
- Ledwie się pani trzyma na nogach. - rzeczywiście, wciąz kręciło mi się w głowie, a żołądek chyba przeżywał zanik.
- Nic mi nie jest, poradzę sobie, panie Jackson... - mruknęłam znów i chciałam podejść do tych drzwi, żeby pokazać mu, że naprawdę dam sobie radę. Ale on nie miał chyba zamiaru ze mną dyskutować.
- Nie chcę o tym słyszeć. - powiedział dość surowo i podszedł do mnie chwytając mnie delikatnie za ramiona. Posadził mnie z powrotem i popatrzył głęboko w oczy. - Pani tu zaczeka, nie wypuszczę pani stąd w takim stanie. Zaraz wracam. - i poszedł.
Miałam ochotę zapaśc się pod ziemię. Pochyliłam lekko głowę obejmując kolana rękoma. Wstyd. Pomyślałam, że moge stąd uciec póki go nie ma, ale jakby czytał mi w myślach pojawił się znów w środku.
- Proszę bardzo. Smacznego. - postawił mi przed nosem kwadratowy talerz z czymś bardzo apetycznym. Ale wciąz było mi głupio.
- Nie musiał pan, naprawdę. - on naprawdę był jakiś... inny. Nigdy nie spotkałam sie z taką troską u całkiem obcego człowieka. Uśmiechnął się siadając z drugiej strony.
- Ale chciałem. - skwitował tylko. - Niech pani je. - usadowił się wygodnie patrząc na mnie.
- Będzie mi się pan tak przyglądał? - trochę mnie to krępowało.
- Powiedzmy, że będę pilnował by pani wyszła stąd cała i zdrowa i o własnych siłach. A do tego talerz musi zostać tutaj pusty po pani wizycie. - poczułam, że się czerwienie. Jego pogłębiający się uśmiech tylko mi to potwierdził.
- Ja nie chcę zostać tu ani chwili dłużej niż to konieczne. - na te słowa uniósł brwi wysoko do góry. - Mam wrażenie, że pcham się tam gdzie nie powinnam i sprawiam kłopot. Zwłaszcza teraz, z tym jedzeniem.
- Gdyby sprawiała mi pani jakikolwiek kłopot, z pewnością bym o tym pani powiedział. Jest pani teraz moim gościem. Więc chyba jasne, że nie chcę by pani wyszła stąd co najmniej jakby pani przewaliła tonę ziemi. - uśmiechnął się znowu. Miał bardzo piękny uśmiech... I piękne brązowe oczy... Piękniejszych nigdy w życiu nie widziałam... Z konsternacją przyłapałam się na tym co myślę. Zaczęłam więc jeść. Smakowało bosko, więc już więcej nie narzekałam. Czułam się jedynie dziwnie, bo cały czas na mnie patrzył. Ciekawe czy na innych pracowników też tak zawieszał wzrok. Może uda mi się do tego przyzwyczaić.
- Widze, że pani smakuje. - mruknął z uśmiechem wciąż wlepiając we mnie oczy. Zerknęłam na niego tylko i uśmiechnęłam się w odpowiedzi.
- Tak, jest bardzo pyszne. Ale więcej już nie przełknę. - powiedziałam biorąc glęboki wdech. No cóż, połowa zniknęła, powinien być zadowolony. On jednak znów spojrzał na mnie unosząc brwi.
- Zjadła pani tyle co wróbelek. Nic dziwnego, że pada pani na wyjazdach.
- Nie, naprawdę, nie dam rady więcej... - czułam się jak kiedyś jak byłam mała i mama wmuszała we mnie jedzenie.
- A jeżeli ładnie poproszę? - wymruczał przechylając się lekko w moją stronę na swoim fotelu i patrząc na mnie. No... on przynajmniej robi to w skuteczniejszy sposób niż moja mama...
Wzięłam znów widelec do ręki i znów zaczęłam jeść. - Dziękuję. - mruknął. Spojrzałam na niego.
- Za co?
- Że się ze mną pani nie kłóci tylko ładnie je. - uśmiechnęłam się.
Nigdy nie poddawałam się pierwszemu wrażeniu, ale on... Wydawał się być naprawdę w porządku. Miał moze nieco dziwny sposób obycia, ale nie było to niczym złym. Zaintrygował mnie natomiast co się rzadko zdarza. Mój wzrok co chwila przyciągały jego oczy i usta, kiedy się uśmiechał. Karciłam sie w myślach, że zachowuję się jak te śmieszne nastolatki.
Kiedy mój talerz zrobił się już pusty, odłożyłam sztućce i spojrzałam znów na niego.
- No. To teraz możemy uznać, że sobie pani poradzi. - stwierdził wstając szybko i łapiąc za talerz przede mną. Wyszłam za nim z gabinetu. Skręcił w zupełnie inną stronę niż tak, z której ja przyszła, więc poszłam tak by dotrzeć do wyjścia. On jednak migusiem mnie dogonił i zrównał ze mną. Zauważyłam, że jestem od niego o ponad głowę niższa. Górował nade mną, postawny i przystojny... Znowu, skarciłam się w myślach i odwróciłam od niego wzrok. Jednak na drodze stanęła nam jego siostra.
- O, już po? Zobaczę cię tu jeszcze, czy już dałaś kosza mojemu bratu? - zapytała ze śmiechem. Kosza? Czyżby miała na myśli coś konkretnego? Nie, nigdy w życiu nie wdałabym się z nim w romans. Był przystojny, męski, miał przepiękny usmiech i oczy, brązowe, a takie uwielbiam u facetów, ale mimo wszystko nie. Nie  z nim.
- Janet. - rzucił ostrzegawczo, ale kiedy na niego spojrzałam patrzył na mnie i uśmiechnął się lekko.
- Myślę, że zobaczymy sie w przyszłym tygodniu. - odpowiedziałam patrząc na kobietę. Nie chciałam się od razu pouchwalać, ale nie mogłam być też nie miła. Kobieta wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. Jej brat natomiast niespodziewanie chwycił mnie lekko pod łokieć, na co przeszły mnie lekkie dreszcze. Wyzezowałam na niego, kiedy poprowadził mnie do drzwi. Jego siostra została w tyle.
- Niech pani daruje mojej siostrze. Ma wybujałą wyobraźnię. - powiedział przyglądając mi się wciąz i wciąż. Uśmiechnęłam się na znak, że nic się nie stało.
- Nic nie szkodzi. Jest bardzo miła. To... do widzenia. - powiedziałam i odwróciłam się by wyjść, ale poszedł razem ze mną do samiuteńkiej bramy.
- Do widzenia. - dopiero tam się pożegnał i zamknął bramę jak tylko wsiadłam do auta. Nie odszedł od razu jednak, tylko patrzył jak odjeżdżamy. Czułam na sobie jego wzrok, chociaż sama unikałam spoglądania na niego. Nie podobało mi sie moje skaczące tętno.
- I jak? - zapytał kierowca patrząc na mnie we wstecznym lusterku. Ocknęłam się z zamyślenia i popatrzyłem w jego odbite oczy.
- Wszystko dobrze. Od przyszłego tygodnia zaczynam.
- Widzi pani? Mówiłem. - rzucił z uśmiechem.
- Tak, mówił pan. - uśmiechnęłam się lekko i znów pogrążyłam się w zamyśleniu.
O czym myślałam? Na początku o wszystkim i o niczym, potem o tym co się działo w Polsce zanim tu przyleciałam. O Iwie, mojej przyjaciółce, która zaledwie usłyszy gdzie byłam od razu wyciśnie ze mnie wszystko, o mamie i tacie... aż w końcu o NIM. Jakimś sposobem barwa jego oczu wryła mi się w pamięć a uśmiech zapadł tak samo głęboko. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje, ale uznałam, że za chwilę mi przejdzie. Widać, on naprawdę coś w sobie ma.


Michael


- Już dawno twoje ślepka tak nie błyszczały. - usłyszałem gdy tylko wszedłem z powrotem do domu. Spojrzałem na Janet, która z lekkim uśmiechem pod nosem przyglądała się cały czas, jak odprowadzałem pannę pod samą bramę.
- Słucham?
- To co słyszałeś. - odpowiedziała wciąz na mnie patrząc. - Ostatni raz ci się tak świeciły na ślubie z Lisą. A to już dawno było.
- O czym ty mówisz, Janet? - wyminąłem ją i skierowałem się do mojego gabinetu. Zupełnie innego niż ten, w którym spędziłem ostatnie pół godziny.
- Dobrze wiesz o czym. Nie krępuj się! - nie dawała za wygraną. Odwróciłem sie do niej przodem w pół kroku.
- Janet. Prosze cię, kochana siostro, powstrzymaj trochę swoją wyobraźnię. Nie ma nic, rozumiesz?
- No. Jeszcze nic nie ma, zobaczysz, ta panna nie da ci żyć! - krzyknęła za mną.
- Niby dlaczego? - spojrzałem na nią przez ramię.
Uśmiechnęła się i wzięła z małego stolika w roku swoją torebkę.
- Bo sam będziesz wciąz o niej myślał.
Patrzyłem jak wychodzi. Może nawet dobrze, że się zmyła. Jej sugestie były po prostu smieszne, albo w ogóle nie na miejscu. Nie zamierzałem pakować się  w romans z tą dziewczyną. Była młoda, za młoda. Owszem piękna, co widać gołym okiem, ale mogła mieć każdego w swoim wieku. Dzieliła nas gigantyczna przepaść dwudziestu lat. Nagle złapałem się na tym, że próbuję się z tego powodu pocieszać. Jakbym naprawdę żałował, że do niczego między nami nie dojdzie.
Potrząsnąłem lekko głową. Nie zamierzałem teraz bawić sie w kobiety. Miałem na głowie płytę, a to było dla mnie teraz najważniejsze. Z tą myślą schowałem się w końcu w pokoju, w którym pracowałem w domu.
Nie mogłem się jednak na niczym skupić. Ta dziewczyna siedziała mi wciąz w głowie, nie mogłem się jej pozbyć. To przez jej urodę, a ja chyba zaczynam przechodzić kryzys wieku średniego, skoro serce zaczyna mi bić mocniej na samo wspomnienie o niej. Westchnąłem tylko. Na szczęscie praca nad płytą jest dosć pochłaniająca. Niedługo zaczniemy nagrywać pierwszy teledysk... Pracy będzie tyle, że nie będzie czasu nawet myśleć.
Jednak tego wieczoru robota mi nie szła. Zacząłem przechadzać się po pokoju co chwila podchodząc do okna to otwierając je i zamykając. Nie miałem co ze sobą zrobić. Ta dziewczyna naprawdę mnie zaintrygowała. Była nie codzienna, jej zachowanie dawało mi pewne wyobrażenie o jej charakterze. Była nieśmiała, choć chciała wyglądać na odważną. Była ufna, co pokazała mi pozwalając mi się tu na chwilę zatrzymać. I w pewien sposób nieodpowiedzialna. Jak można nie jeść przez pół dnia i wyjeżdżać jeszcze na jakies spotkanie bez niczego?

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

5.

Witam. ;) Kolejny rozdział tak jak obiecałam. Nie będę się rozpisywać za bardzo, grypa panuje. xo 
Zapraszam więc do lektury. :)





Donata

Nie zdążyłam nawet zjeść obiadu, ale i nie miałabym na to specjalnie czasu ani ochoty. Wciąz byłam podekscytowana możliwością, że w końcu będe mogła się tu jakoś ustabilizować, ale wciąż miałam też pewne obawy, że znów z tego nic nie wyjdzie. Miałam jednak wielką nadzieję i powtarzałam sobie 'Głowa do góry!' Z uśmiechem schodziłam po schodach na dół, by znajomy już kierowca zawiózł mnie pod wskazany adres.
Byłam umówiona na 15, więc trzeba było wyjechać trochę wcześniej. Tym bardziej, że dowiedziałam się, że miejsce, do którego zmierzałam, jest trochę oddalone od hotelu, w którym się zatrzymałam. Żołądek dawał mi trochę o sobie znać i pomyślałam, że mogłam wziąc coś sobie chociaz na drogę, ale w końcu stwierdziłam, że mimo wszystko nie byłam w stanie nic przełknąć. Ta jedna kromka chleba z pomidorem na śniadanie musiała mi wystarczyć. Jak wrócę, wtedy się najem.
- O, już pani jest? A więc jedziemy? - powitał mnie z tym swoim nieustannym uśmiechem na twarzy. To był naprawdę bardzo miły mężczyzna w średnim wieku.
- Tak, tak. Tu jest adres, nie mam pojęcia, gdzie to jest. - podałam mu karteczkę z zapisanym adresem, a on gdy go zobaczył, od razu dziwnie sie uśmiechnął. Chciałam go zapytać o co chodzi, ale w końcu uznałam, że przeciez on wiecznie się uśmiecha. Darowałam więc to sobie.
Po chwili już siedziałam w wozie i przemierzałam ulice LA. Minęliśmy park, w którym wtedy spotkałam tego gościa. Uśmiechnęłam się lekko na to wspomnienie. Być może, że dzięki niemu uda mi się to, co sobie zamierzyłam. Miałam taką nadzieję.
- Widzę, że jest pani bardzo zadowolona. - odezwał się zerkając na mnie we wsteczne lusterko. Uśmiechnęłam się.
- Tak, rzeczywiście. - mruknęłam. - Mam nadzieję, że nie jadę znów nigdzie na próżno... Tylko po to, żeby usłyszeć, że zadzwonią. - zobaczyłam jak się uśmiecha.
- Niech będzie pani spokojna, na pewno pani tego nie usłyszy. - zapewnił mnie.
Skąd niby mógł to wiedzieć? Miałam jednak wielką nadzieje, ze będzie tak jak powiedział. Chyba bym nie zniosła, gdyby to wszystko teraz szlag trafił... Ile można? Od razu bym się spakowała.
Miasto było o tej porze nieco zatłoczone to też dobrze sobie obliczyłam wyjeżdżając z hotelu godzinę wcześniej. AŻ godzinę. Wolałam się nie spóźnić. W koncu jednak znudziło mi się patrzenie w szybę, a do celu chyba było jeszcze dość daleko, więc wyciągnęłam swój telefon i napisałam smsa do mojej przyjaciółki, która została w Polsce i która była na mnie śmiertelnie obrażona. Ale chyba już jej troszkę przeszło, bo zaczęła odpowiadać na  moje wiadomości.
Uśmiechnęłam się lekko widząc jej wiadomość. Wiedziałam, że jest zła. Wyjechałam tak nagle... W popłochu tak naprawdę. Ale nie mogłam zostać, nie dała bym rady patrzeć na tą zdzirę, która regularnie wskakiwała mojemu chłopakowi do łóżka. Z resztą, on też nie lepszy. To już na szczęscie zostało za mną, miałam cichą nadzieję, że właśnie oto otwierają się przede mną nowe drzwi do nowego życia.
Słońce wciąz przygrzewało. Przez szyby samochodu było to czuć jeszcze wyraźniej. Dobrze, że facet włączył klimatyzację, bo chyba bym się ugotowała, tym bardziej, że wóz był czarny. W takie słońce to jak w piecu. Całkiem miło było czuć delikatny chłodny wietrzyk na twarzy buchający lekko z wentylatorów, które były tak naprawdę... wszędzie. W drzwiach, nawet w suficie samochodu. Dmuch nie zapierał tchu, a jedynie ochładzał powietrze znajdujące się wewnątrz pojazdu. Nie zdziwiłabym sie, gdyby od tej temperatury na zewnątrz blacha się nie wygięła i nie zrobiła czerwona.
Inni jadący w tą samą stronę co my jak i ci, którzy skądś wracali, pewnie borykali się z takim samym problemem upału. Z niejakim zaskoczeniem zauważyłam, że większość mijanych przez nas samochodów była ciemna. Rzadko zdarzał się w jakimś jasnym kolorze, a srebrny lub biały to już w ogóle. W Polsce wszystko było zupełnie inne... Kontrast był uderzający.
Odczytywałam ostatniego smsa od Iwy, mojej przyjaciółki, kiedy kierowca zatrzymał wóz i powiedział;
- Jesteśmy, panno Lescynska. - słysząc, jak znów śmiesznie wymówił moje nazwisko, uśmiechnęłam się.
- Miał pan kiedyś styczność z językiem polskim? Całkiem dobrze wymawia pan moje nazwisko. - stwierdziłam, chowając telefon do małej torebki i sięgając po teczkę z papierami leżącą obok mnie. Usmiechnął się.
- Było się tu i ówdzie. - stwierdził. - Poczekać na panią? - zapytał.
- Tak, jeśli by pan mógł... - zawahałam się. Nie wiedziałam ile to potrwa.
- Nie ma problemu.
- No to dobrze. - uśmiechnęłam się w końcu i wysiadłam z auta.
Znalazłam się... przed OGROMNĄ posesją. W pierwszej chwili aż zmrużyłam oczy. Brama stojąca kilka metrów ode mnie była gigantyczna, i co dziwne, otwarta, a tysiące kwiatów, które rosły w ogrodzie, który był wielki jak park, co najmniej, przyprawiały o zawrót głowy. Musiał tu mieszkać naprawdę ktoś bogaty.
Mojej uwadzę umknął pewien szczegół, napis z ładnych srebrnych liter umocowanych na samym szczycie bramy...
- Neverland... - przeczytałam i oczy automatycznie wyszły mi na wierzch. - To jakiś żart? - mruknęłam po polsku zapominając natychmiast o tym gdzie jestem.



- Czy coś się stało, prosze pani? - odezwał się do mnie kierowca, który też opuścił auto. Odwróciłam sie do niego z wielkimi oczami. Chyba nawet lekko pobladłam, bo przyglądał mi sie z troską. - Wszystko w porządku? - zapytał znów.
- Eee... - mruknęłam znów patrząc na bramę i to co znajdowało się za nią. - Czy... czy to aby na pewno TEN adres? - zapytałam wpatrując się  w niego. Uśmiechnął się po raz kolejny jak to miał w zwyczaju.
- Tak, to tutaj. Nie wiedziała pani? - zdziwił sie lekko, kiedy pokręciłam głową przerażona. Na pewno nie miałam zamiaru tam wchodzić. Podszedł do mnie.
- Proszę się nie martwić, pan Jackson nie gryzie.
- Oczywiście, że nie. On połyka w całości. - mruknęłam lekko drżącym głosem. Gdzie ja się władowałam?
Ktoś inny na moim miejscu pewnie skakałby z radości i robił wszystko byleby się tu tylko dostać. Ale ja nie należałam do tych osób. Nie uśmiechało mi się mieć ciągłą prawie styczność z kimś takim. I to nie chodziło o to jaki ma charakter, czy rzeczywiście jest taki świętojebliwy jak o nim mówią, ale o to w jakim świecie żyje. On jest przyzwyczajony od dziecka do tych wszystkich błyskających fleszy, aparatów, kamer... A ja? Jeśli tu teraz wejdę, dopiero będę miała przygodę życia. Może jednak trzeba było wylądować w Nowym Jorku...
- No niech się pani nie boi! - powiedział kierowca, sprowadzając mnie z powrotem na ziemię. - Pan Jackson nawet zostawił otwartą bramę by nie musiała się pani męczyć z tym wszystkim, zanim by pani dotarła do drzwi nieźle by panią wszyscy przemaglowali.
- Naprawdę pan go tak dobrze zna? - zapytałam.
- Powiedzmy, że trochę. Niech pani idzie, śmiało! Do odważnych świat nalezy. - zaczął mnie zachęcać z uśmiechem.
- Nie wiem czy chce tam iść. - mruknęłam patrząc znowu na wielki dom.
- Dlaczego?
- Bo... to tak, jakbym przeniosła się do innej epoki, z której nie pochodzę i w której nie umiałabym żyć. - chyba zrozumiał o co mi chodzi.
- Tutaj nikt nie będzie na panią czyhał, niech pani będzie spokojna, naprawdę. - uśmiechnęłam się krzywo. - W końcu o to pani chodziło, tak? Skąd pani ma w ogóle ten adres?
- Jakiś facet dał mi go wczoraj w parku. - wymamrotałam.
- Widzi pani? Nawet inni panią tutaj wpychają. Niech pani idzie! Jest za dziesięć piętnasta, akurat.
Dobra. Raz kozie śmierć, najwyżej. Zobaczymy co z tego wszystkiego wyniknie...
Kiedy przekroczyłam bramę, miałam wrażenie, że coś namacalnie się zmienia. Nie miałam pojęcia co to za uczucie, ale odebrałam takie wrażenie, że od tej chwili moje życie będzie mocno związane z tym miejscem. Poczułam, że nie mam już odwrotu i cokolwiek bym nie zrobiła to i tak tu wrócę.
Alejki były wybrukowane idealnie położoną kostką granitową, nie potrafiłam nawet określić jej koloru, z resztą kolory kwiecia tak przyciągały spojrzenie, że kamienie po stopami w ogóle nie istniały. Były tam chyba wszystkie dostępne gatunki kwiatów, cebulowe, krzewy kwitnące, zauważyłam też kilka takich, które rosną u nas w ogródku pod domem... Tulipany wszelkiego koloru, marszczone i gładkie, mieszanych barw... Róże, nasturcje, w jednym miejscu dojrzałam nawet szafirki. Matko Boska. Dalej rosły drzewa owocowe i ozdobne krzewy. Kilka zwykłych o szerokich paniach przechylało się nonszalancko, co tylko dodawało uroku temu miejscu.
No i ta wybąbana chata... No, nie miałam słow by to opisać w tamtym momencie. Szłam powoli wytrzeszczając oczy na to wszystko. Dostrzegłam trampolinę na wielkim trawniku po mojej prawej stronie, kilka iglaków, jakies piłki dziecięce rozwalone tu i tam... inne zabawki... To wszystko wyglądało naprawdę pięknie, ale cholernie mnie przytłaczało.
- Pomóc w czymś pani? - podskoczyłam nagle, nie spodziewając się nikogo. Odwróciłam się i zobaczyłam chłopaka mniej więcej w moim wieku, może tylko troszkę starszego. - Jestem tu ogrodnikiem. Widzę, że podziwia pani kwiaty! - wyglądał na dumnego z siebie.
- Są... piękne. - co innego mogłam powiedzieć? - Ee... U - umówiłam się na rozmowę w sprawie pracy... tutaj. - za nic nie mogło przejść mi przez gardło jego nazwisko. Uśmiechnął się.
- Słyszałem, że ktoś nowy ma się pojawić. Nie bój żaby! - rozesmiał się widząc moją przerażoną minę, na co sama nawet się uśmiechnęłam. - Niech pani idzie dalej tą alejką, zaprowadzi panią prosto pod drzwi. Pani Janet jest w środku, otworzy pani.
Janet? Świetnie, pomyślałam. Ręce mi się trzęsły, a kolana miałam jak z waty. Co się ze mną dzieje? To chyba ogrom tego miejsca tak na mnie podziałał.
Kiedy stanęłam przed drzwiami miałam ochotę uciec. Ale zanim zdązyłam nawet zapukać, drzwi otworzyły się zamaszyście i ujrzałam w nich... siostrę gospodarza.
- Hej! - przywitała się z uśmiechem co mnie zaskoczyło.
- Dzien dobry... - mruknęłam zezując lekko w bok, sprawdzając czy aby na pewno mam wolną droge w razie czego.
- Jesteś blada jak ściana, co najmniej jakbyś zobaczyła ducha! Wybacz mi to automatyczne przejście na 'Ty', nie lubię kiedy sobię z kimś paniusiuję, to mnie postarza. - uśmiechneła się szeroko. - Skoro już dotarłaś aż do samych drzwi, a to zadanie nie łatwe nawet dla mnie, to znaczy, że masz jakąś sprawę do Michaela. - rozmawiała ze mną tak swobodnie jakbyśmy się znały lata. A raczej ona mówiła a ja się na nią gapiłam. - Myślę, że on specjalnie stwarza mi te problemy z dojściem tutaj, żebym mu nie marudziła, że wiecznie siedzi w tej swojej warowni. - zaczęła głośno myśleć. - Jeszcze trochę i dupa mu przyrośnie do tego krzesła. - mruczała dalej, a w pewnej chwili spojrzała na mnie błyszczącymi oczami i z tym swoim uśmiechem numer 5. Nie wiedziałam co o niej myślec. Na pierwszy rzut oka wydawała się całkiem fajna... Ale nie przyszłam sie tu z nikim zaprzyjaźniać.
- Ee... - mruknełam znów cicho.
- Co ty taka niesmiała? -zapytała przyglądając mi się. No naprawdę, ciekawe czemu? Bo chyba nie dlatego, że znalazłam się w domu najsławniejszego faceta na świecie, skądże.
- Umówiłam się z pani bratem na rozmowę w sprawie pracy. - wyrecytowałam starając się, żeby mój głos nie zadrżał. - Tylko nie wiedziałam, że on to on.
- Nie wiedziałaś, gdzie idziesz na rozmowę? - zdumiała się.
- No... tak jakby. - przytaknęłam. - Dostałam numer od nieznajomego, a wczoraj... rozmawiałam w pani bratem przez telefon. I nie miałam zielonego pojęcia, że to on. - zaczęła się śmiać.
- To dlatego jesteś taka zszokowana! I nie pani, nie pani! Jestem Janet. - podała mi rękę.
- Donata. - mruknęłam na co zmarszczyła brwi. - Jestem z Polski. - jej oczy zabłysły.
- Ooo! Michael uwielbia Polskę! Nie wiem czemu, ale tak. Ja osobiście nigdy tam nie byłam.
- I osobiście odradzam pani... tobie, Janet... - poprawiłam się. - Wyjazd tam.
- Dlaczego?
- Bo pan M - michael mógł odnieść fałszywe wrażenie będąc tam tylko na chwilę, gdyby pomieszkał tam przez dłuższy czas zmieniłby zdanie i prędko się stamtąd ewakuował.
Patrzyła na mnie przez chwilę po czym usmiechneła się.
- Mój brat ma talent... Do ładowania się tam gdzie nie trzeba. - to było dość enigmatyczne stwierdzenie, ale nie zawracałam sobie nim głowy.
- Proszę, wejdź. - zaprosiła mnie do środka. Musiałam nad sobą zapanować, nogi lekko trzęsły mi się w kolanach. - Mój brat zaraz się tobą zajmie. Wyszedł na chwilę do ogrodu.
- Nigdzie go nie widziałam. - stwierdziłam nagle uzmysławiając sobie, że tak naprawdę to nie wiele widziałam wbijając oczy w te wszystkie kolorowe kwiaty.
- Pewnie był po drugiej stronie. Albo po prostu ci umknął. - świadomość takiej możliwości, że mógł patrzeć na mnie jak z zapewne rozdziawioną papą szłam jak żółw przez jego ogród napawał mnie lekkim dyskomfortem. - To jego gabinet. Jeden z wielu zresztą. Nie mam pojęcia po co mu tyle... Ale zaczekaj tu na niego, zaraz się pojawi. - wepchnęła mnie do środka, pożegnała uśmiechem i zamknęła drzwi.
Był to miły pokoik z wielkim oknem na całą ścianę. Chyba z rozsuwanymi drzwiami. Kawałek dalej widać było małą sadzawkę, nie widziałam jej z dworu, więc musiałam znajdować się w nieco innej częsci domu. Zauważyłam nawet kota wylegującego sie pod jakimś mniejszym świerkiem. Przysiadłam sobie ostrożnie na brzegu fotela zastanawiając się czy w ogóle mogę. Dostawałam jakiejś paranoi. Nie miałam pojęcia czemu tak sie czułam, miałam kiedyś ta wątpliwą przyjemność obcować przez chwilę z jednym ze sławniejszych aktorów polskich, ale jakoś nie zrobił na mnie wrażenia, a już na pewno nie takiego... Skoro tak wpłynęło na mnie jego domostwo, to co będzie jak już się tu pojawi?
Głupia jestem, skarciłam się sama w myślach. Trzeba się opanować i podejść do tego profesjonalnie. Przyszłam tu ubiegać się i pracę, a nie jak te wszystkie inne pustaki, ślinić sie na jego widok. Miałam zamiar dać mu to jasno do zrozumienia.
Mama będzie pękać ze śmiechu jak jej o tym opowiem, pomyślałam sobie i nie zdązyłam zrobić nic więcej, kiedy usłyszałam otwierające się za mną drzwi.


Michael

Patrzyłem w niebo podziwiając czysty błękit jaki rozciągał się nad moją głową. Spojrzałem na zegarek. Za pięć, zaraz powinna być. Odwróciłem się i szybko prostą drogą przez trawnik wróciłem do domu.
- O, jesteś wreszcie! - Janet... Skąd się tu wzięła, nie wiem...
- Nie wiedziałem, że tu jesteś... Co cię tu przywiało?
- Chciałam cię znowu gdzieś wyciągnął, ale przyszła jakaś panna. Chyba jesteście umówieni. - wyszczerzyła się jednoznacznie dając mi do zrozumienia o co jej chodzi.
- Nic z tego, Jan. - mruknąłem. - Dziewczyna szuka roboty, nie romansu.
- Myślisz, że by ci odmówiła?
- Myślę, że tak.
- W takim razie jesteś upośledzony umysłowo. Widziałeś ja w ogóle? - wydawała się jakaś... poruszona.
- Jeszcze nie. Rozmawiałem z nią tylko przez telefon.
- No to idź, czeka na ciebie w tej twojej najmniejszej kanciapie. - popchnęła mnie lekko wciskając wręcz do domu przez tylne wejście przez taras. O co jej chodzi?
- Dalej już pójdę sam, dziękuję, kochana siostrzyczko. - mruknąłem widząc, że idzie za mną krok w krok.
- No to powodzenia!
Westchnąłem tylko. Kiedy przestanie w końcu próbować poukładać za mnie moje życie? Znając ją, odpowiedź jest tylko jedna. Nigdy.
Sam nie wiedziałem czego się spodziewać po tej dziewczynie, ale przez telefon wydawała się konkretna. Uwielbiałem swoje fanki, ale niektóre były naprawdę męczące. Wszedłem do gabinetu i od razu domyśliłem się co Janet miała na myśli.
Była piękna. Długie smukłe nogi podkreślały dodatkowo dżinsowe czarne rurki, z delikatnym akcentem w postaci paska. Biała koszula, niezbyt luźna, ale i nie szeroka, ładnie uwydatniała jej figurę... Do tego ciemne długie włosy i niebieskie oczy... Piękna twarz. Drobne dłonie lekko drżały, no tak... Poważna postawa i zaciekawione spojrzenie. W ciągu pierwszych tych kilku sekund zdążyłem ją całą sobie obejrzeć, przynajmniej z grubsza. Tak, była naprawdę piękna. Ten stereotyp się potwierdza, w Polsce są najpiękniejsze kobiety.
- Dzień dobry. - powiedziałem z lekkim uśmiechem podchodząc do niej. Wstała podając mi rękę, kiedy wyciągnąłem do niej swoją. Ucałowałem lekko jej delikatne paluszki, rejestrując sobie obrączkę na trzecim palcu prawej dłoni... Mężatka? Nie, raczej nie, obrączkę nosi się na serdecznym... Była zbyt młoda na żonę. Przynajmniej w mojej ocenie. Odpowiedziała cicho powitaniem i usiadła z powrotem.
Albo mi się wydawało, albo usiłowała sprawiać wrażenie, że absolutnie  nie obchodzi jej kim jestem. Przyszła tu w wiadomej sprawie i nic poza tym jej nie interesuje. Nie powiem, bo podobało mi się to.
- Proszę się nie krępować i czuć jak u siebie. - rzuciłem z uśmiechem siadając po drugiej stronie małego stoliczka przy którym siedziała.
- Pan wybaczy, ale przyszłam tu w konkretnej sprawie, nie po to by się rozsiadać. - konkretna, jak mówiłem... Ale chyba zdała sobie sprawę, że zaczęła trochę za ostro. - Nie chciałam być nie uprzejma...
- Nic nie szkodzi. - uśmiechnąłem się. Kiedy na moment nasze spojrzenia się spotkały odwróciła wzrok. Niewinna. Stara się trzymać na dystans. - A więc jeśli nadal jest pani zainteresowana pracą tutaj... ze mną... Bo wydaje mi się, że nie czuje się pani dobrze w mojej obecności? - zacząłem. Zamrugała oczami.
- Nie, to nie to. Po prostu... jestem w lekkim szoku. - uśmiechnęła się sztucznie.
- A dlaczegóż to?
- Bo nie miałam zielonego pojęcia gdzie jadę. - uśmiechnąłem się. Oczywiście, że wiedziałem, że nie ma o tym pojęcia.
- Aż tak źle? - powiedziałem znów z uśmiechem. - Może ma pani ochote się czegoś napić? Kawy, herbaty, a może czegoś mocniejszego? Nasza gosposia zaraz przyniesie... - popatrzyłem na nia ciekawym wzrokiem.
- Nie, dziękuję. Niech pan nie robi sobie zbędnego kłopotu. - lekkie wycofanie... uważa, że sprawia mi kłopot? Wręcz przeciwnie... O czym ja myśle...?
- Alez to żaden kłopot... jeśli tylko ma pani na coś ochote to niech pani śmiało mówi... - spojrzała tak na mnie jakoś dziwnie. Dobra, to zabrzmiało dwuznacznie. Uśmiechnąłem się zdając sobie z tego sprawę, ona też. Po raz pierwszy szczerze. - No dobrze, wracając do przedmiotu naszego spotkania. Nie szukałem kogoś do pracy jakoś specjalnie, ale w sumie przyda się ktoś do pomocy naszym paniom. Jeśli to pani odpowiada. Wiem, że wolałaby pani raczej coś ambitniejszego...
- Nie, naprawdę, przyjmę każde zajęcie. - przerwała mi. - Aktualnie nie mam w czym za bardzo przebierać, a... Po prostu będę bardzo wdzięczna za zatrudnienie. - chyba było jej trochę głupio mi o tym opowiadać.
- Jest pani nieco wycofana... Czemu? To przez moją osobę? - przyjrzałem sie jej znów. Zamrugała oczami odwracając lekko twarz ode mnie.
- Nie... - mruknęła. - Mam tylko wielką nadzieję, że nie wyjdę stąd z niczym. Już chyba połowa Los Angeles dostała moje CV, większość z tych pracodawców pewnie od razu wyrzuciła je do kosza, a odpowiedzi 'zadzwonimy do pani' przyprawiają mnie już o mdłości. - a jednak potrafi się nieco otworzyć. Uśmiechnąłem się patrząc na nią.
- No cóż, pracę ma pani już zagwarantowaną, wystarczy tylko podpisać umowę. - stwierdziłem. Spojrzała na mnie wielkimi oczami.
- Nie rzuci pan okiem na podanie, nic? - była chyba lekko zaskoczona.
- Do tego co będzie pani robić nie potrzebne dyplomy. Porządki domowe, metrów jest naprawdę bardzo dużo i zdaję sobie z tego sprawę. Oczywiście, dajmy na to, jeśli któregoś dnia zaplanuje sobie pani powiedzmy, umycie okien, to ja absolutnie nie oczekuję od pani, że wszystkie pięćdziesiąt wyczyści pani w jeden dzień. Gwarantuje pani tak zwane elastyczne godziny pracy. Byle tylko dotarła tu pani na godzinę dziewiąta rano. Może się pani dogadać z resztą naszych pań co kto będzie robił itd. To co sobie pani zaplanuje na konkretny dzień to pani zrobi. I niech się pani wtedy nie przejmuje, że jednego dnia będzie się tu pani kisić siedem godzin - uśmiechnąłem się - a następnego tylko trzy. Nie zależy mi na tym, żeby pani padała ze zmęczenia tylko na efektywnej pracy. A jeśli będzie pani chciała dzień wolny, bądź coś pani wypadnie, nie będzie mogła pojawić się u mnie to proszę jedynie o informacje. Żebym był tego faktu świadomy, to wszystko.
- Niezbyt wiele pan ode mnie wymaga. - była zadziwiona moim wywodem.
- A to mało?
- Pochodzę z kraju, w którym zawsze pracodawcy jest mało. Zawsze coś źle i niedokończone...
- Skąd pani pochodzi? Z Polski zdaje się, jesli dobrze pamiętam... To bardzo piękny i przeuroczy kraj. - usmiechneła się jakby z lekkim politowaniem. - Pani tak nie uważa.
- Panie Jackson... - przyglądałem jej się uważnie. - Był pan tam tylko na chwilę. Ja... Udało mi się stamtąd uciec przynajmniej na jakiś czas, jesli naprawdę da mi pan tą pracę tak od zaraz, jak mi pan to teraz obiecuje...
- Nie wierzy mi pani? - była naprawdę skomplikowana.
- Nie w tym rzecz. Po prostu nasz kraj różni się tym od Ameryki, że rządzą nim złodzieje i rozwalają od środka całą strukturę państwowości. Polska jest piękna jeśli chodzi o krajobraz i umiejscowienie na mapie. Reszta to... - zamilkła. - Po prostu pomyłka. - uśmiechnęła się smutno. - Mamy po prostu pecha.
Przyglądałem jej się z lekko zmarszczonymi brwiami.
- No cóż. Może ma pani rację, byłem tam tylko na chwilę. Aczkolwiek ludzie są bardzo mili. - znów sie uśmiechnęła.
- Pierwsze wrażenie nie zawsze jest prawdziwe. Ciężko mi to mówić, ale zawsze staram się mówić prawdę. Nie wszyscy Polacy to świnie. Ale większość. Zawsze miałam takie wrażenie, że... Ale to chyba przez wydarzenia z historii. Wciąż jesteśmy sto lat za murzynami. - powiedziała z lekkim uśmiechem. Sam się uśmiechnąłem wciąż nie odrywając od niej wzroku. Miała konkretny system wartości. Podobało mi się to. Mimo tego jak niepochlebnie wyrażała się o społeczeństwie w którym żyła i kraju, to wyczuwałem, że mimo to go kocha, choć to miłość bardzo trudna w obejściu.
- Każdy kraj i naród ma swoją historię. USA nie są żadnym wyjątkiem.
- Wydaje mi się, że waszym krajem kierują ludzie, którzy myślą po prostu o prostych jednostkach, nie tylko o sobie. - stwierdziła.
- Dlatego wybrała pani Stany? - zapytałem prosto z mostu.
- Chciałam zacząć od nowa, wszystko. Pomyślałam, że to miejsce będzie idealne.
- Cieszę się, że pani się tu znalazła. - powiedziałem prosto z mostu. Spojrzała na mnie wielkimi oczami. - Lubię konkretnych ludzi, z konkretnymi poglądami. Umiejących wypowiadać się tak jak chcą, to co myślą, nie słuchając podszeptów osób trzecich.
- Bardzo mało jest takich osób.
- Wiem. - westchnąłem. - I bardzo łatwo narobić sobie przez to wrogów.
- Ma pan na myśli te... oskarżenia? - zadała pytanie niepewnym głosem. Popatrzyłem znów na nią.
- Oskarżeń było już wiele, najróżniejszych. - mruknąłem. - Ale... chyba właśnie tak to można ująć. Moja osoba uwiera wielu ludziom.
Nastała cisza. Nie wiedziałem czemu wbijała wzrok w swoje kolana. Zadając to pytanie dała mi pewnego rodzaju pojęcie o tym co o mnie myśli. Chyba pod tym względem miałem w niej kolejnego sojusznika.
- Dlaczego pani zamilkła? - odezwałem się po chwili.
- Bo... chyba poruszyłam temat, którego nie powinna tykać.
- Nie, dlaczego? Wierzy pani w te oskarżenia? - znów zadałem pytanie prosto z mostu. Spojrzała mi w oczy i już znałem odpowiedź.
- Nie. - powiedziała aksamitnym głosem patrząc mi w oczy.

czwartek, 21 kwietnia 2016

4.

Witam, oto kolejna notka. :) Pomyślałam, że będę pisać za każdym razem, kiedy pojawi się następny post, wtedy będę mogła się tego trzymać, bo kusi mnie, żeby dodawać częściej, jeszcze trochę i będę wstawiać codziennie, a wydaje mi się, że te kilka dni oczekiwania jest właśnie najlepsze. :D Zauważyłam też coś sama. Niektóre notki są, można powiedzieć, bardzo krótkie w porównaniu z innymi. Ale postanowiłam postawić na jakość, a nie na ilość, tak jak chinole, więc wydaje mi się, że jest dobrze. :D Zapraszam do czytania i komentowania, co mnie jeszcze mocniej zmotywuje do pisania. Mam już napisane jakieś... dziesięć postów na zapas, więc... :D Następny ukaże się w poniedziałek.
Pozdro!




Donata

Cieszyłam się strasznie. Nawet się nie spodziewałam czegoś takiego. A jednak zdarzył się cud i być może nie długo dostanę w końcu jakąś robotę. O niczym innym nie marzyłam. Zrezygnowałam z prób dodzwonienia się tego samego dnia, pozostawiając sobie to na dzień następny. Kąpiel wzięłam długą, ale i tak nie mogłam spac, podekscytowana tym, że być może uda mi sie tu jednak zostać na dłużej.
Kręciłam się z boku na bok, aż w końcu zrezygnowałam z prób zaśnięcia na siłe i włączyłam telewizor. Wybór kanałów był przeogromny. Na jednym z nich coś mnie zaciekawiło.
- Jest z nami Lisa Marie Presley. Byłaś żoną Króla Popu przez okres dwóch lat. Powiedz nam, co sądzisz o jego muzyce, wiadomo, że większość świata uważa go za geniusza?
Popatrzyłam na buzię tej kobiety. Była całkiem ładna. Była żoną? To znaczy, że się rozwiedli? Boże, jak ja nic nie wiem, aż wstyd, tu pewnie każdy na ulicy wymieni TOP10 Faktów z Życia Michaela Jacksona.
- Mike jest bardzo ambitny... - tak, też mi odkrycie. - Często przekłada pracę nad muzyką nad wszystko inne. Ale jest też niewiarygodnie wrażliwy. Zdecydowanie jest ulepiony z zupełnie innej gliny, niż większość ludzi.
- Rozstaliście się po zaledwie dwóch latach małżeństwa. Dlaczego? - co ich to obchodzi?
Na chwilę zamilkła. Widać było, że zastanawia się, co może powiedzieć.
- Po prostu czasami sama miłość nie wystarcza. - krótka rzeczowa odpowiedź. Ale cos mi sie wydawało, że i tak nie dadzą jej spokoju.
Nie interesowało mnie, co będa o nim opowiadać. Osobiście uważałam, że nie jest taki święty za jakiego go mają. Telewizja zawsze kłamie. Przeleciałam jeszcze kilka kanałów, ale nic nadzwyczajnego nie znalazłam. Ten cały Jackson jednak nie chciał mi wyjść z głowy. Żeby przestać o nim myśleć złapałam za telefon i zadzwoniłam do mamy.
- No nareszcie! - krzyknęła jak tylko odebrała. - Czemu tak długo się nie odzywałaś, martwilismy się!
- Przepraszam, mamuś. - uśmiechnęłam się. - Wciąz jestem w biegu, szukam pracy. Ale mam dobrą nowinę.
- Jaką?
- Dostałam dzisiaj numer telefonu od jednego gościa. Jutro będę dzwonić, podobno szukają kogoś od zaraz więc jest spora szansa.
- Tylko uważaj na siebie córcia, nikogo tam nie znasz...
- Spokojnie, mama. Nic mi nie będzie.
- A widziałas już tego całego Michaela ...
- Mama! Ty też?! Tu wszyscy o nim trąbią, gdzie bym nie stanęła tam Jackson! - moja mama zachichotała do telefonu.
- Spokojnie, nie chcę cię przecież denerwować.
- No nie wiem właśnie. - sama się zaśmiałam.
- Ale to chyba miły facet...
- MAMA. - znów się zaśmiała.
Pogadałyśmy jeszcze o tym co się wydarzyło w domu od czasu mojego wyjazdu. Mama powiedziała, że mój były wciąz o mnie wypytuje... Po co, nie wiem.
- Powiedziałaś mu gdzie jestem?
- Tak, powiedziałam. Nie chciał wierzyć, ale to już jego sprawa. - westchneła. - Oj dzieci, dzieci... Mam nadzieję, że naprawdę ułożysz sobie tam życie z jakimś odpowiedzialnym mężczyzną.
- Ja też mam taką nadzieję. - mruknełam. Wciąz mnie bolało to co zrobił, ale nie miałam zamiaru do tego wracać. Miałam zamiar zrobić wszystko by dostać tą robotę.
Pożegnałyśmy się już, gdyż u mnie była już bardzo późna pora. W końcu zasnełam, ale przez całą noc miałam dziwne sny. Budziłam się i kręciłam z boku na bok... Nie mogłam zaliczyć tej nocy do udanych.

***
Kiedy wstałam, wyglądałam jak siedem nieszczęść, ale i tak byłam zadowolona. Przecież miałam wielkie powody do radości. Wzięłam błyskawiczny prysznic i zbiegłam cała zadowolona po schodach do sali jadalnej. Recepcjonistka, kiedy zobaczyła mnie w tak dobrym humorze, od razu szeroko się uśmiechnęła.
- Humorek dopisuje? To dobrze. Już cos się ruszyło? - zagadneła mnie. Podskoczyłam do niej z szerokim uśmiechem.
- Tak. A przynajmniej tak mi sie wydaje. Mam nadzieję, że to wypali, bo jak nie to... - pokręciłam głową ale i tak sie uśmiechnełam.
Śniadanie tak naprawdę składało się z jednej kromki żytniego chleba, pomidorka i kawy z mlekiem. Zwykle jadłam więcej, ale tym razem nie byłam w stanie. Z tych nerwów i w ogóle nadziei, nie mogłam wiele przełknąć. Kiedy wróciłam do siebie na górę, była już 9. Stwierdziłam, że to idealny czas.
Wykręciłam numer i czekałam dokładnie  trzy sygnały.
- Słucham. - w telefonie odezwał się bardzo, ale to bardzo przyjemny głos. Aż zaniemówiłam, ale znów miałam wrażenie, że skądś go znam. Paranoja, pomyślałam, pewnie mam jakiegoś dalekiego znajomego o podobnym głosie to wszystko... - Hallo? - powtórzył do telefonu.
- Tak, przepraszam... Nazywam się Donata Leszczyńska... - wyrecytowałam lekko zdenerwowana.
- Jak? - wpadł mi w słowo. No tak.
- Donata Leszczyńska. - powtórzyłam powoli. - Pochodzę z Polski, więc...
- Rozumiem. Słucham panią.
- No więc... Nie wiem czy pan wie, ale... Wczoraj dostałam ten numer od pewnego pana... Twierdził, że szuka pan kogoś do pomocy w domu.
Chwila ciszy.
- Tak, tak. - odezwał się. - Obiło mi sie coś o uszy, że ktoś ma w tej sprawie do mnie dzwonić. To za pewne właśnie pani. - w jego głosie wyczułam, że się usmiecha. Ja też się uśmiechnęłam. A więc jest nadzieja. - Rozumiem, że jest pani zainteresowana.
- Tak, jak najbardziej. - potwierdziłam z zapałem. Usłyszałam jak nabiera powietrza.
- Musielibyśmy się spotkać na krótką rozmowę... Kiedy ma pani troszkę czasu?
- W każdej chwili, dostosuję się do pana. - odparłam.
- To wspaniale. W tej chwili mam jeszcze trochę pracy... Ale może o 15?
- Jak najbardziej.
- W takim razie proszę zapisać adres... - podał mi go, a ja zapisałam go prędko gdzieś na jakimś papierze. - Ok, w takim razie do zobaczenia, pani... - zająknął się.
- Leszczyńska, dziękuję. Do widzenia.
Rozłączyliśmy sie. Całkiem miły gość.Spojrzałam na kartkę papieru na której zapisałam adres. Nic mi nie mówił, z resztą jak miał mi coś mówić. Było zaledwie piętnascie po dziewiątej, miałam jeszcze dużo czasu, postanowiłam więc jakoś się do tej rozmowy przygotować. Odsztafirowałam się trochę, wiadomo, pierwsze wrażenie musi być dobre. Poza tym, spróbowałam utworzyć sobie w głowie takie kieszonkowe CV. Wersje papierową zabierałam oczywiście ze sobą. Miałam nadzieję, że ten miły pan kierowca będzie chciał mnie tam zawieźć.
Patrząc na swoje podanie o pracę, poczułam mały skurcz w żołądku. A co on w ogóle będzie mi tam kazał robić? Sprzątać, gotować, prać? Do tego nie potrzeba dyplomów... Miałam nadzieję, że to co miałam tu wydrukowane będzie mu wystarczyło. No i nie za tym nie po tym, miałam też nadzieje na jakieś godziwe pieniądze.


Michael

- MIKE! Wyłaź z tego gabinetu, jedziemy na miasto!
Znów Janet...
- Jan... Mówiłem ci, że do południa pracuję. A potem jestem umówiony. - wpadła do gabinetu i wywaliła na mnie oczy.
- Nie mówiłeś, że się z kimś umówiłeś. Kto to?
- Sprawy biznesowe, Janet. Nic wielkiego.
- Panna czy kawaler? Może coś z tego będzie, co brat? - wyszczerzyła się i poszturchała mnie poufale. Parsknąłem śmiechem kręcąc głową.
- Dobrze znasz moje zdanie na ten temat. - odparłem.
- A tam, daj spokój. - machnęła ręką jak to miała w zwyczaju. - Kiedyś znajdziesz tą jedyną, zobaczysz.
- Myślałem, że już znalazłem... - mruknąłem pod nosem wzdychając.
- Lisa to tchórz! - fuknęła a ja spojrzałem na nią oniemiały. Nigdy się o niej tak nie wyrażała, choć wiedziałem, że od czasu rozwodu jej nie lubi.
- Jan, no co ty...
- Nie Januj mi tu teraz! Nie mam zamiaru dłużej nabierać wody w usta. Zachowała się jak zdzira, to wszystko. O małżeństwo trzeba walczyć, a nie wskakiwać drugiemu do wyra, kiedy z mężem nie można się akurat dogadać.
- Janet, rozstaliśmy się w zgodzie, nie wracajmy do tego. - westchnęła.
- Będziesz się teraz zamykał na wszystkie kobiety? A może pojawi się taka, która nie będzie poza toba widzieć całego świata?  Może okaże się, że głupia tabliczka czekolady od ciebie będzie dla niej na miarę czystego złota! Chcesz to przegapic? - uśmiechnąłem się lekko pod nosem.
- Polskie dziewczyny mają w sobie to coś. - powiedziałem żartując. Ale ona oczywiście od razu to podchwyciła.
- No to leć na jakiś czas do Polski!
- Janet, błagam...

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

3.

Donata

- Dziękuję panu, do widzenia. - pożegnałam się mało entuzjastycznym tonem.
Jak zwykle to samo. 'Zadzwonimy do pani, damy pani znać'. Zadzwonimy. Co najmniej jakbym mogła leżeć i czekać do samej śmierci na ten telefon. Niestety, jednak nie mogłam, potrzebowałam zatrudnienia i to natychmiast. Czułam, że ten wyjazd był strzałem kompletnie na ślepo i to jeszcze w ciemno. Co ja sobie myślałam? Że tak łatwo jest się osiedlić w Stanach? A rodzice mi mówili: nie leć! Jak zwykle musiałam zrobić po swojemu.
Ale nie żałowałam swojej decyzji. Mimo wszystko cieszyłam się, że pomimo porażek jak do tej pory wciąż miałam wolę walki i nie pozwalałam sobie całkiem zatonąć. Ale cudu już chyba nie miałam się co spodziewać. Czas zacząć się poważnie zastanawiać nad powrotem do kraju.
Już miałam wychodzić z restauracji, kiedy dostrzegłam dziwną scenę. Jakiś zamaskowany facet stał przy wozie, którym zostałam tu przywieziona, a obok niego stała jakaś kobieta i kierowca samochodu. Wystraszyłam się. Pierwsze co mi przyszło do głowy to to, że ten facet w kapeluszu, ciemnych okularach i masce na gębie, krótko mówiąc, chce zrobić coś... nieprzyjemnego. Po chwili jednak został odciągnięty przez kobietę i oboje zniknęli. Stałam jeszcze przez chwilę za szybą, aż w końcu wyszłam powoli zbliżając się do faceta. Uśmiechnął się miło, kiedy mnie zauważył.
- Już? I jak? Udało się? - miał taką minę co najmniej jakby naprawdę mu zależało, żebym dostała tą posadę. Odwzajemniłam słaby uśmiech.
- Zadzwonią. Będzie dobrze. - mruknęłam i otworzyłam tylne drzwi chcąc wsiąść do środka, kiedy zadał mi pytanie.
- Dlaczego pani stała za szybą zamiast od razu do nas podejść? - chyba naprawdę był zaciekawiony. Wsiadłam do samochodu, a gdy on zrobił to samo odpowiedziałam.
- Wystraszyłam się, to chyba jasne. Nie widział pan jak ten facet wyglądał? Pierwsze skojarzenie z kryminalistą. - zaczął się śmiać.
- Zapewniam panią, że nie jest żadnym kryminalistą.
- A kim jest? - zapytałam zaciekawiona.
- Właścicielem posesji 'Neverland'. A ta kobieta to była jego młodsza siostra.
Zgłupiałam. Właściciel Neverlandu? Czyżbym widziała... Jacksona? I to we własnej osobie. No tak, przecież on na mieście zawsze chodzi w maseczkach. Mogłam się domyślić. Ale tak czy owak, cieszyłam się, że jednak nie podeszłam.
Nie chciałam już nigdzie jechać, więc wróciliśmy prosto do hotelu. Byłam już zmęczona ciągłymi jazdami, ale wiedziałam, że bez tego nic nie osiągnę. Podeszłam do okna. Robiło się pochmurno, zapowiadali burzę, a więc chyba tym razem prognozy się sprawdzą.
Dziwne, ale uwielbiałam deszcz. Zwłaszcza kiedy płakałam. A ostatnio zdarzało się to bardzo często. Krople deszczu zmywały łzy, nie pozostawiając po nich ani śladu. Jedynie w środku wciąż serce krwawiło. Otworzyłam drzwi i wyszłam na mały balkonik. Spojrzałam w niebo. Chmury przybierały najróżniejsze kształty. Do dziś pamiętałam jak byłam mała i nazywałam je po kształtach.
Miałam tyle marzeń, zapału i chęci. Jednak zdałam sobie sprawę, że to chyba nie wystarczy. Nie utrzymam się tu. Będzie trzeba po prostu wrócić do domu. Nie uśmiechało mi się to ani trochę, ale co innego mogłam zrobić? Dopóki miałam za co kupić bilet. Później może być ciężko.
Jeśli naprawdę robota nie spadnie mi z nieba, nie będę miała wyboru. Poczułam jak łzy zaczęły wzbierać mi w oczach. Pierwsza łza zsynchronizowała się idealnie z pierwszą kroplą deszczu. Po chwili już mokłam w ulewie. Działało to na mnie kojąco. Czułam się, jakby ten deszcz zmywał ze mnie wszystkie trudy i troski. Kiedy pierwszy grzmot strzelił w powietrze schowałam się do środka.
Nawet się nie przebrałam, po prostu nago położyłam się do łóżka. Otulona delikatną kołdrą, zaczęłam na poważnie rozważać wszystkie za i przeciw i podjęłam decyzję. Jeśli do końca tego tygodnia nic nie znajdę, nie ma co dłużej tu ślęczeć. Kupię bilet do Warszawy i wracam do domu.

***

Obudził mnie głośny grzmot. W pierwszej chwili nie wiedziałam gdzie jestem, w pokoju było zupełnie ciemno. No tak... Nie ma prądu. Spojrzałam na swój telefon. Była dopiero godzina dwudziesta, a przez te chmury burzowe zrobiło się ciemno jak w nocy. Siarczysty deszcz siekł w szyby, wygrywając posępne melodie.
Wstałam i podeszłam do okna. Nie było piorunów, aby tylko gdzieniegdzie błysnęło, burza chyba się już oddalała... Ale chmury wciąż wisiały nad miastem. Było ciemne... Bez tych wszystkich licznych świateł wydawało się takie... martwe... Objęłam się ramionami, miałam wrażenie, że to sygnał ponaglający mnie do powrotu. Wiadomość od Boga, że nie ma tu dla mnie miejsca. Tak bardzo chciałam tu zostać.
Ale postanowiłam dłużej nie zwlekać. Szlag niech trafi te pieniądze, które zapłaciłam. Wracam natychmiast. Postanowiłam tylko ostatni raz przejść się po mieście. Wydawało się to wręcz szaleństwem, żebym szła w taką ciemnicę i ulewę, ale nie przeszkadzało mi to. Pogoda idealnie odwzorowywała panujący we mnie chaos. Tak wyglądało moje wnętrze... jak ten obraz za oknem.



Z westchnieniem zaczęłam się ubierać. Założyłam na siebie dosłownie byle co i wyszłam z pokoju zamykając go. Grzmoty wciąż było słychać, nawet na korytarzu, chociaż były trochę przytłumione. Kiedy recepcjonistka zobaczyła mnie na schodach, od razu chyba domyśliła się, że nie zbyt  dobrze mi się powodzi. Uśmiechnęłam się do niej i podeszłam na chwilę.
- Wychodzę na spacer, wrócę za godzinę, zanim zamknięcie. - wymruczałam na co wywaliła na mnie oczy.
- Ale jak to? W taką pogodę?! - uśmiechnęłam się znów i wyszłam z budynku.

Stałam przez kilka minut na chodniku patrząc w czarne niebo. Kłębiło się na nim mnóstwo różnych kształtów. Czarne wielkie grudy waty... Tak można by to opisać. Gdzieniegdzie rozbłyskały ukazując w pełni swój kształt, kolor i fakturę. Były w pewien sposób piękne. Urzekające i groźne za razem.
Ruszyłam przed siebie będąc już całkowicie przemoczona. Nie znałam miasta, ale przez te kilka dni poznałam najbliższą okolicę, jeżdżąc w te i z powrotem z szoferem. Niedaleko był ładny park, tam właśnie chciałam się udać tego wieczoru. Usiąść na ławce i moknąć przez chwilę... Nie bałam się, że zachoruję, nigdy nie byłam podatna. Byłam zawiedziona, że mój plan się nie powiódł. Momentami miałam jeszcze nadzieję, myślałam, że może jeszcze jeden dzień lub dwa, ale każdy kolejny przybliżał mnie tylko do nieuniknionej porażki. Lepiej się nie szarpać.
Szłam sobie powolnym krokiem ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie bałam się, że na kogoś wpadnę, w taką pogodę tylko desperaci tacy jak ja wychodzą na dwór. Odpowiadała mi ta samotność. Do tego ten deszcz, mogłam przynajmniej się wypłakać. Do tego parku było jednak dalej, niż się spodziewałam. Pieszo szłam tam chyba pół godziny. Już nawet zapomniałam, że muszę wrócić do 22. Kiedy w końcu zamajaczył mi przed oczami lekko się uśmiechnęłam. Tylko koło niego przejeżdżałam, ale spodobał mi się i pomyślałam, że kiedyś tu przyjdę. Szkoda tylko, że w takich ponurych okolicznościach. I nie chodziło wcale o burzę. Weszłam przez bramę i rozejrzałam się. Włosy lepiły mi się lekko do twarzy, ale nie zwracałam na to większej uwagi. Alejki były dość szerokie, ale po chwili zauważyłam, że rozwidlają się na nieco mniejsze. Nie chciałam się zgubić, park wyglądał na ogromny, więc chodziłam tylko tymi głównymi. Wszystkie zbiegały się u bramy.
W końcu zaczęły mnie boleć nogi od tego chodzenia, mimo że miałam płaskie buty. Było mi zimno, ale nie przejmowałam się. Zatrzymałam się na jakimś mniejszym placyku, pośrodku którego stała jakaś bliżej nieokreślona figura, a wokół niej kilka ławek. Podeszłam do najbliższej i usiadłam spuszczając głowę. Deszcz lał mi się na głowę, widziałam nawet jak woda sączyła się przez moje nogawki, których materiał nie miał już gdzie jej pomieścić. Buty świszczały i skrzypiały przy najmniejszym ruchu. Włosy to już w ogóle. Pomyślałam, że jeszcze trochę i od tej wody mi odpadną. Ale nadal siedziałam. Ze spuszczoną głową, nie zwracałam uwagi na nic. Ani na jakieś trzaski pod pobliskim drzewem, ani na ptaki skrzeczące raz po raz na jakiejś gałęzi. Nawet nie wzdrygnęłam się, gdy jakiś kot przeleciał jak strzała obok mojej nogi. Nic mnie nie ruszało. Wyłączyłam się do tego stopnia, że nawet nie skontaktowałam, że przestało na mnie lecieć, chociaż reszta świata dalej mokła, dopóki nie usłyszałam tych słów;
- Widzę, że chyba oboje lubimy spacery w deszczu.
Wzdrygnęłam się lekko i mrużąc oczy spojrzałam na nieznajomego.
No tak. Rozstawił nad nami wielki czarny parasol osłaniając przed deszczem także mnie. Nie widziałam jego twarzy... Miał ciemne okulary na nosie, kapelusz na głowie, a kołnierz długiego prawie do ziemi płaszcza zasłaniał mu całą resztę. Nie miałam pojęcia, kto to jest. W pierwszej chwili nic mu nie odpowiedziałam. Spuściłam tylko znów głowę.
Widząc najwyraźniej, że nie otrzyma ode mnie żadnej odpowiedzi, usiadł obok mnie i wpatrzył się w niebo. Wciąż trzymał parasol, tak aby na nas nie padało.
- Taka pogoda jest idealna dla flegmatyków. - mruknął cicho, na co podniosłam głowę. Czułam od tego człowieka dziwne wibracje. Nie obawiałam się go, wręcz przeciwnie. Czułam, że mnie zrozumie.
- Dlaczego? - zapytałam.
- Bo tylko wtedy mogą idealnie współgrać ze światem. - odparł nie odwracając głowy. - Natura jakby im przygrywa, odtwarzając na jawie ich wnętrze. Wszystko inne jest tylko... maską. - dokończył szeptem.
- Bardzo enigmatyczne. - mruknęłam znów spuszczając głowę. - Ale takie filozofowanie mi nie pomoże.
- Filozofowanie? - wyczułam, że się uśmiecha. - Czasami przez takie rozmyślania dochodzimy do prawdziwego sensu życia.
- Mój sens życia zdradzał mnie ze zdzirą z sąsiedztwa. - burknęłam. Spojrzał na mnie.
- W takim razie nim nie był, a pani wciąż go poszukuje. Ja sam... - zająknął się. - Też go chyba wciąż szukam.
- Szuka pan wciąż jedynej kobiety? - no nie spotkałam się jeszcze nigdy z takim facetem. Istny myśliciel. Ale to nawet miało w sobie jakiś ukryty sens i wartość.
- Nie tylko. - znów poczułam, że się uśmiechnął. - Ale może przede wszystkim... - westchnął. Wciąż mówił przyciszonym głosem. - Wszyscy czegoś szukamy, pytanie tylko czego. Ciężko to znaleźć, kiedy miotamy się we własnych uczuciach.
- Pan mnie to mówi... Miałam nadzieję na nowe lepsze życie tutaj. A tym czasem skoczyłam na główkę do głębokiej wody i właśnie się topię. Nie ma nikogo, kto by mi pomógł.
- Każdy ma w sobie siłę, by przetrwać najgorsze. Zazwyczaj jest głęboko w nas, ale zazwyczaj też bardzo łatwo ją znaleźć. Trzeba tylko chcieć.
- Już nie raz to słyszałam. - burknęłam znów. Tym razem widać było, że się uśmiechnął.
- W takim razie słyszała pani najprawdziwszą prawdę.
- Skąd pan w ogóle bierze takie mądrości?
- Z własnego doświadczenia. - odpowiedział krótko. Spojrzałam na niego.
- To ile pan ma lat, 80? - zaśmiał się, na co ja sama też się uśmiechnęłam.
- Nie, jakieś 40 mniej, ale... to też długo. Długość życia nie zawsze przekłada się na bagaż doświadczeń. Wiem coś o tym. Niestety. Życie dało mi w kość, ale trzeba żyć dalej. Nie poddawać się. Każdy z nas musi starać się uczynić ten świat lepszym. Dla każdego. Nie tylko dla siebie.
- To już jest naprawdę filozofia. - zaśmiałam się.
- Cieszę się, że panią rozbawiłem, ale tak właśnie czuje.
- Ależ ja nie mam nic przeciwko pańskiemu punktowi widzenia i przekonaniom. Mało jest tylko ludzi, którzy myśleli by tak samo.
- To fakt. - westchnął. - Żaden człowiek świata w pojedynkę nie ocali...
- Właśnie. - burknęłam znów. - Dlaczego więc taki człowiek w ogóle próbuje? Zawsze ponosi porażkę... jak ja teraz. - spojrzał na mnie.
- Chyba nie powiedziane, że poniosła pani porażkę. Wydaje mi się, że chyba dopiero pani zaczyna. Chce się pani poddać na dzień dobry?
- Ja może nie, ale moje pieniądze się nie rozciągają. - czy on myślał, że ja mam maszynkę do pieniędzy?
- Ach rozumiem... No tak. Bez tego ani rusz. Szuka pani pracy? - popatrzył znów na mnie.
- Zgadł pan. Tylko ciężko mi ją znaleźć. Wszędzie tylko słyszę 'odezwiemy się'... Z reguły to znaczy po prostu 'spadaj'...
- Myślę, że jestem pani w stanie pomóc. Nie tylko gadać, ale wskazać coś konkretnego. - spojrzałam na niego zaciekawiona, ale też ciut niepewnie.
- Tak?
- Tak. - znów poczułam jak się uśmiechnął, choć nie widziałam wciąż jego twarzy. - Myślę, że jeśli zadzwoni pani pod ten numer telefonu... - wyciągnął z kieszeni malutką karteczkę z długim rzędem cyferek. - Nie będzie musiała pani długo czekać. - wzięłam od niego prostokątny papierek. Nie było na nim nic prócz numeru.
- A czyj to numer?
- Można powiedzieć, że mojego dobrego znajomego. Mieszka w dość dużym domostwie i potrzebuje kogoś do pomocy. Wiem, że na pewno miała pani ochotę na coś bardziej ambitniejszego niż... - zaczął tłumaczyć, ale mu przerwałam.
- Nie, naprawdę bardzo dziękuję. Nie zagląda się darowanemu koniowi w zęby. - ucieszyłam się niezmiernie. To nic, że sprzątanie czy co każe mi tam robić. Ważne że może w końcu znalazłam to czego szukałam. Uśmiechnął się.
- Cieszę się, że mogłem pomóc.
- Ja też się cieszę i jeszcze raz bardzo dziękuję, naprawdę. - zaśmiał się. Miał bardzo przyjemny głos. Wydawało mi się, że gdzieś go już słyszałam... ale nie miałam zielonego pojęcia gdzie. Musiało mi się zdawać, przecież nikogo tu nie znałam. Chyba zauważył moje zamyślenie bo zapytał;
- O czym pani myśli?
- O niczym... To znaczy, mam takie dziwne wrażenie... - przeniosłam na niego wzrok. - Że już gdzieś pana spotkałam.
- Tak?
- Nic takiego nie miało miejsca, nigdy wcześniej tu nie byłam, ani nikogo tu nie znam, ale... z resztą nieważne. Dziękuję raz jeszcze i... Chyba będę się już zbierać. - wstałam po tych słowach i popatrzyłam na niego. On też wstał.
- Och, odprowadzę panią w takim razie. Gdzie pani mieszka?
- W hotelu niedaleko, ale proszę nie robić sobie kłopotu...
- To żaden kłopot, naprawdę... W ten sposób miło mi się pani odwdzięczy za moją pomoc.
No to już było naprawdę coś. Niech mu będzie w takim razie. Ale chyba muszę uważać, facet w końcu przyznał się, że ma 40 lat. Dużo. Jak na mnie.
- No dobrze... Jeśli naprawdę nie będzie pan miał przez to problemów...
- Nie będę, słowo.
Więc poszliśmy. Droga powrotna jakimś sposobem minęła mi szybko, pewnie dlatego, że cały czas z nim rozmawiałam. Był naprawdę bardzo miły... Jeszcze nie spotkałam takiego mężczyzny. Musiał być ulepiony z naprawdę wyjątkowej gliny.
Kiedy znaleźliśmy się pod tym hotelem, zatrzymałam się i popatrzyłam na niego.
- No to do widzenia. I dzię...
- Proszę już nie dziękować, tylko zadzwonić pod podany numer. - widziałam już jak się uśmiecha. - I być może do zobaczenia. - powiedział to w trochę tajemniczy sposób...
- Do zobaczenia... - pożegnałam go i weszłam do środka. Recepcjonistka kiedy mnie ujrzała odetchnęła z ulgą.
- Proszę pani, martwiliśmy się, długo pani nie wracała! - spojrzałam na zegarek. Po 22!
- Oj przepraszam... Zagubiłam się trochę, ale znalazłam kogoś, kto wskazał mi drogę. - nagięłam trochę fakty. Odwróciłam się by spojrzeć przez oszklone frontowe drzwi, ale... już go tam nie było.




Michael

Deszcz siekł w szyby, wygrywając na nim przeróżne hymny. Tylko sobie znanej treści. Ten dźwięk zawsze mnie uspokajał. Patrząc na spływające po szkle strugi wody, miałem wrażenie, że oczyszczają widok na świat. Mój widok, mój osobisty. Jakbym nagle dostrzegał coś więcej w tym wszystkim co mnie otacza.
Przeczesałem znów palcami mokre od deszczu włosy. Janet na szczęście była od dawna u siebie, inaczej znów zaczęłaby mi zrzędzić, dlaczego biegam po mieście w burzę. Ja jednak to uwielbiałem. Ryzykowałem uderzenie piorunem, ale złego diabli nie biorą. Jak to się mówi.
Uśmiechnąłem się lekko. Gdyby tak ten deszcz mógł zmyć całe cierpienie tego świata...

czwartek, 14 kwietnia 2016

2.

Dzień dobry! :D Kolejny rozdział, proszę bardzo. Miał być dopiero jutro, ale jako, że zdarzył się wyjazd, wstawiam go wcześniej, bo przerwa do poniedziałku aż, wydaje mi się... zbyt długa. Zapraszam do czytania i komentowania oczywiście, co doda mi powera xD 


Donata

Dzień za dniem mijał bardzo szybko. Tony makulatury poroznoszone po najprzeróżniejszych sklepach, domach, numer telefonu pozostawiony u chyba tysiąca ludzi i nic. Niby to bogaty kraj, ale kto od razu przyjmie do pracy przyjezdną w dodatku bez legalnego pobytu? Ale bez pracy nie ma szans by ten pobyt stał się legalny.
Pieniądze nie rozciągały się jak guma. Spędziłam w tym hotelu już trzy dni, wychodząc z pokoju tylko na posiłki i korzystając z ich bezpłatnej podwózki do miejsc, w których chciałam zostawić swoje CV. Modliłam się całymi wieczorami, by w końcu ktoś się odezwał i żeby coś konkretnego z tego wyszło. Nie ma nic gorszego jak patrzeć na kurczące się pieniądze i brak perspektyw na zarobienie nowych. Czułam, że nie długo przyjdzie mi się zastanawiać nad powrotem do kraju póki jeszcze stać mnie na bilet.
Nie chciałam się jednak tak od razu poddać. Jeśli będzie trzeba, mogę nawet skręcać długopisy w tym cholernym pokoju, kleić koperty, torebki papierowe... Cokolwiek. W Polsce co trzeci tak robił, jak było tutaj, nie wiedziałam. Jednego razu facet, który mnie woził po prawie całym mieście zaproponował mi, żebym udała się do jakiejś ważnej osobistości w LA. Zapytałam jakiej, Brada Pitta? I co miała bym takiemu powiedzieć? Niby chciałam chwytać się wszystkiego, ale za nic w świecie nie poszłam bym się prosić o robotę u bufona.
- Pan Michael jest zawsze skory do pomocy. - usłyszałam jednym uchem, wciąż trawiąc swoją rozterkę.
- Jaki pan Michael? - zapytałem, nawet nie próbując skojarzyć o co mu chodzi.
- Pan Jackson. W Neverland jest zawsze mnóstwo pracy, a nawet gdyby cały jego dom był już pełen pracujących u niego ludzi, też by panią przyjął.
- Co wy go tak wszyscy wychwalacie? Zna go pan w ogóle? Wie pan jaki on jest? Śpi na kasie to może sobie pozwalać na wszystko...
- Pan Michael jest bardzo zmęczonym człowiekiem, pani Lescynska. - kiedy pokracznie wymówił moje nazwisko uśmiechnęłam się.
- Dziękuję za propozycję, ale chyba nie skorzystam. Wolę się trzymać z daleka od takich ludzi. W końcu uda mi się znaleźć coś w jakimś sklepie albo restauracji. - powiedziałam z coraz mniejszym przekonaniem.
- U pana Michaela miała by pani o wiele lepiej. Tam nie ma podziałów na domowników i pracowników. Wszyscy są u niego równi. - znów go wychwala, pomyślałam.
- Naprawdę? - mruknęłam cicho mało przekonana. Pan Michael i pan Michael. Co ten człowiek ma w sobie takiego, że wszyscy go tak kochają, nawet jeśli jego gębę widzieli tylko na ekranie telewizora? - Nie zna go pan przecież. - zauważyłam.
- Przeciwnie. - uśmiechnął się do mnie we wstecznym lusterku. - Poznałem go kilka lat temu. To naprawdę porządny facet. - znów na mnie spojrzał jakoś tak dziwnie. - Dla takiej kobiety jak pani, idealny.
- Słucham?! - myślałam, że się przesłyszałam. Aż parsknęłam śmiechem. On też się zaśmiał. - O już jesteśmy chyba. Zaczeka pan za mną? - zapytałam widząc, że dojeżdżamy do kolejnej restauracji na mojej liście.
- Oczywiście. - powiedział z tym swoim uśmiechem.
Wysiadłam. Michael Jackson idealnym facetem dla mnie. Też mi coś. Prychnęłam cicho pod nosem i weszłam do środka.

***

Michael

- Janet, ciągasz mnie po klubach pełnych ludzi, jeśli ktoś mnie tu rozpozna, będziesz miała prawdziwe pole do popisu, żeby mnie stąd wyciągnąć. - mruknąłem, kiedy ciągnęła mnie za rękę do kolejnego baru na tej samej ulicy.
- Nie mam absolutnie nic przeciwko temu, bracie! - zaświergotała zadowolona. Westchnąłem.
- Ale ja mam. Wracajmy, muszę dokończyć pracę nad piosenką...
- Ani mi się śni! - znów mi się postawiła. Stanęła naprzeciw mnie z rękoma założonymi na biodrach. - Michael. Nie pozwolę ci wrócić do domu, aż nie wywietrzeje ci z głowy ta robota choć na chwilę. Rozumiesz? - popatrzyła mi prosto w oczy. Wiedziałem, że nie odpuści. Taka już była. Uparta jak osioł. Ale za to ją właśnie kochałem.
- No dobrze. - westchnąłem zrezygnowany. - Postaram się wyluzować. - uśmiechnęła się zadowolona z siebie. - Ale nie tutaj. - mruknąłem. - Pojedziemy w inną część miasta.
Miałem na myśli fakt, że w tym miejscu widziało mnie już tylu ludzi, że była to tylko kwestia czasu, kiedy podniesie się wrzawa, jeśli stąd nie ucieknę. A był dopiero środek dnia!
- Z resztą, siostrzyczko kochana - zacząłem siadając za kierownicą. - Kto to widział uganiać się po barach w dzień?
- Możemy odwiedzić też kilka miejsc wieczorem. - powiedziała z przebiegłym uśmieszkiem. O nie, co to to nie!
- Nie mogę. - powiedziałem poważnie. - Zgodziłem się z tobą teraz wyjść, ale przez to będę miał mnóstwo do nadrabiania. W ogóle nie wiem jakim sposobem mnie do tego namówiłaś. - zacząłem zrzędzić.
- Nie narzekaj. - uśmiechnęła się lekko i pogłaskała moje włosy. - Zobaczysz, jak pooddychasz trochę świeżym powietrzem, przytulisz trochę słońca to od razu poczujesz się lepiej. Może pojedziemy na plażę?
- Nie. - odpowiedziałem natychmiast. Jeszcze tego brakowało. Nie miałem zamiaru włóczyć się po plażach.
- No to gdzie chcesz jechać?
- Do domu. - burknąłem.
- Nie ma żadnego domu. - syknęła. - Wyciągnęłam cię z tej twojej dziupli nie po to, żebyś po pięciu minutach tam wracał. Masz się odprężyć.
- Pięciu minutach? - prychnąłem. - Ujeżdżamy tak już trzy godziny.
- No i dobrze! - wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Mike, ty naprawdę za dużo siedzisz w czterech ścianach. Albo zamykasz się w domu, ale w studiu. Jeszcze trochę i dupa przyrośnie ci do krzesła. - znów spojrzała mi prosto w oczy. Uśmiechnąłem się. Jakimś cudem zawsze umiała mnie rozbawić. Chociaż na chwilę.
- Dobrze, Jan. Jedziemy do kolejnego baru. Ale ostatniego. Ja naprawdę muszę jeszcze popracować. - jęknęła zrezygnowana. Chyba naprawdę nie mogła zrozumieć, że ta płyta jest dla mnie szczególnie ważna i musi być perfekcyjna.
- Dobra, niech będzie ostatni. - pogroziła mi jednak palcem. - Ale w tym ostatnim coś wypijesz, jakiegoś mocnego drinka, żebyś się rozluźnił. Do tej pory nie wziąłeś do ust nic z wyjątkiem jakiegoś hektolitra coli z lodem.
- Nie mogę pić, jadę samochodem. - mruknąłem z wyrzutem. Co ona sobie myślała?
- Jeden drink jeszcze nikogo nie zabił.
- Jesteś tego pewna? - spojrzałem na nią odpalając samochód. Przewaliła oczami.
- Wymyślimy coś, a teraz jedź.
No tak. Sama już miała wypite, więc prowadzić nie chciała. Ale mnie poić jeszcze alkoholem to tak, nie ważne że jestem kierowcą. Cała Janet.
- Jesteśmy. - mruknąłem, a ona niemal od razu z radością wyskoczyła z auta i pociągnęła mnie za sobą. Nie podobała mi się ta miejscówka. Niby nic takiego, ale... Wolałem się stamtąd zmyć.
- Jan... chyba jednak powinniśmy wracać teraz. - mruknąłem rozglądając się ukradkiem spod swojego kapelusza. Twarz miałem przysłoniętą maseczką, a na oczach okulary przeciwsłoneczna, ale i tak nie czułem się tam komfortowo. Nie wiedziałem czemu, w poprzednich klubach nic mnie nie raziło.
Moja siostra westchnęła na moje słowa.
- Dopiero co weszliśmy tu, Mike. Czemu chcesz już uciekać?
- Ucieczka to doskonałe słowo, siostro. Nie czuję się tu dobrze. - wyjaśniłem. Popatrzyła na mnie nic nie rozumiejąc.
- Przecież nic się nie dzieje. - najwyraźniej sama nic nie czuła.
- Nie wiem co jest grane, ale najlepiej będzie jeśli się stąd zmyjemy...
- Podać coś? - usłyszałem i spojrzałem na barmana przyglądającemu się nam. Dziwnie na mnie patrzył. No tak, moje przebranie mogło mu się źle skojarzyć.
- Colę z lodem... - mruknąłem, ale Janet szturchnęła mnie w ramię i powiedziała;
- Dwa mocne piwa, proszę. Żadnej coli. Bez lodu. - facet kiwnął głowa i poszedł. Spojrzałem na siostrę.
- Oszalałaś? MOCNE?
- Oj, Mike, mówiłam ci przecież, że coś wymyślimy. Nie takie rzeczy się robiło. - wyszczerzyła się znów. A ja sam znów się uśmiechnąłem. Tak, pamiętałem nasze wygłupy. Ale to było dawno.
- Co wymyślimy twoim zdaniem? Jesteśmy 60 kilometrów od Neverland.
- Ty tylko o tej swojej warowni. Mike! Masz chyba od tego ludzi, co nie? Przyjadą po nas.
Parsknąłem śmiechem. No niby miała rację. Ale nie chciałem nikogo wykorzystywać, bo moja siostra dostała głupawki.
- Mają inne zajęcia. - popatrzyła na mnie z ukosa.
Już nic nie mówiliśmy. W ciszy wypiliśmy swoje piwo, zapłaciliśmy i wyszliśmy na zewnątrz. Odetchnąłem. Na reszcie stamtąd wyszedłem.
- Co cię tak uwierało w tym miejscu? - zapytała widząc ulgę jaka mnie ogarnęła. Wzruszyłem ramionami.
- Nie mam pojęcia. Ale raczej tu nie wrócę. - mruknąłem oglądając się za siebie. Wtedy, całkiem niedaleko nas zauważyłem zaparkowany znajomy samochód. Jego właściciel, a raczej wynajęty kierowca, chyba też mnie dojrzał, bo wysiadł z niego i pomachał do mnie. Od razu poznałem kto to.
- Ernie! - powitałem go radośnie, szczerze zadowolony z tego spotkania. W końcu coś naprawdę przyjemnego, a nie ciąganie mnie na siłę po barach. Mężczyzna uścisnął mi dłoń, jak zawsze z uznaniem i spojrzał na moją siostrę, która szła tuż za mną.
- Dzień dobry, pani Janet. - jak zawsze ułożony i kulturalny.
- Siema, Ernie! Co u ciebie słychać? - od razu zaczęła swoją paplaninę. Ona tez lubiła tego gostka. Kiedyś mu pomogłem. Od tamtego czasu, kiedy widzimy się gdzieś przypadkiem, a on potrafi rozpoznać mnie w każdym przebraniu, zawsze ucinamy sobie pogawędkę.
- Dziękuję, dobrze. Właśnie przywiozłem tu pewną młoda damę, która prężnie szuka zatrudnienia. - wyjaśnił.
- O widzisz, Michael! To się świetnie składa, jesteśmy po piwku, Mike nie chce prowadzić, podwiózłbyś nas?
- Pod Neverland? - popatrzył na restaurację, obok której staliśmy, z lekkim wahaniem.
- Nie ma problemu, jeśli nie możesz... - zacząłem.
- Nie, nie. To znaczy, obiecałem zaczekać na ta młoda panią. Nie wiem czy potem nie będzie chciała jeszcze gdzieś jechać... Jej sytuacja raczej nie jest różowa. Przyleciała tu z Polski trzy dni temu i praktycznie tonie. Może podałby jej pan brzytwę? - spojrzał na mnie. Tak samo siostra.
- Nie ma czasu teraz na takie sprawy. - wtrąciła się Jan. Spojrzałem na nią zaskoczony.
- Jak to?
- Michael, później postarasz się pomóc, najpierw musisz pomóc sobie. - mruknęła. Popatrzyła na mnie. - Naprawdę, nie jesteś w stanie uszczęśliwić całego świata... Dzięki za miłe spotkanie, Ernie. Do zobaczenia.
- Do widzenia.
- Na razie. - pożegnałem się, ale byłem na nią zły. Niby miała rację... ale chciałem zaczekać na tą dziewczynę i spróbować chociaż jej jakoś pomóc. Zachowanie mojej siostry było co najmniej nie odpowiednie. - Janet, zatrzymaj się. - mruknąłem, gdy już chciała wskoczyć do naszego auta. Spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. - Możesz mi wyjaśnić, co to miało znaczyć?
- Ale co?
- Jak to co? Dziewczyna wylądowała w obcym całkiem świecie, pewnie nawet nie ma tu żadnych znajomych, o rodzinie nie wspomnę... Naprawdę masz w dupie problemy drugiego człowieka?
Wydawało mi się, że zastanawia się, zanim mi odpowie. W końcu westchnęła.
- Mike. - obeszła samochód i stanęła obok mnie kładąc mi rękę na ramieniu. - Mówiłam ci tyle razy. Zawsze jesteś dla wszystkich, na każde zawołanie. A pamiętasz o samym sobie? Powiedziałam ci, nie uszczęśliwisz całego świata, a tylko unieszczęśliwisz siebie.
Milczałem, ale i tak byłem zły. W końcu wsiadłem do auta.
- Chcesz prowadzić? - zapytała zaskoczona. Spojrzałem na nią, gdy też wsiadła.
- Tak. Będę jechał ostrożnie, może nikt nas nie zgarnie.
Chciałem być już jak najszybciej w domu, by się jej pozbyć i wrócić do studia. Mówiła prawdę, owszem, i nawet sam zdawałem sobie z tego sprawę. Ale to nie zmienia faktu, że nie potrafię zmienić tego, jaki jestem.



poniedziałek, 11 kwietnia 2016

1.

Witam. :D Post numer 2. Na wstępie powiem, tłumacząc, że początek będzie nieco rozwlekły, mam na myśli to, że nie od razu się spotkają, tak na dzień dobry. Miałam zamiar na początku przedstawić ich nieco, co się z nimi w danej chwili dzieje, ich emocje, a dopiero potem coś ciekawego. Tak myślę. xD Ale nie będzie też przesady, to kwestia kilku notek, a potem będzie już tylko lepiej, mam nadzieję. :D
Tak więc zapraszam do czytania i komentowania oczywiście, co mega motywuje. :)


***


Donata

Nie miałam w sumie pojęcia dokąd się udać po wylądowaniu. Nie znałam miasta w ogóle. Zdałam się więc na kierowcę, który polecił mi pewien tani jak na owe standardy, hotel. Okazał się być rzeczywiście dość przyzwoity cenowo. Polskie pieniądze, które przekształciły się w miejscową walutę, mocno się skurczyły, tak więc nie mogłam pozwolić sobie na zbyt wiele. To co znalazłam było w sam raz.
Zapłaciłam taksówkarzowi za kurs i z uśmiechem weszłam do budynku stojącego przede mną. Nie był zbyt wielki. To nie było to, co np Hotel Ambasador w Nowym Jorku. Widziałam go nieraz w reklamach. Bardziej przypominał polskie małe hotele. Ale od razu wydał mi sie uroczy. W środku nie było przepychu, ale był zdecydowany gust. Widać, że właściciel miał na sercu samopoczucie swoich gości, którzy będą tu wizytować. Naprawdę mi się tam spodobało. Dywan był miękki, i chyba nowy, niedawno położony... albo po prostu tak dobrze o niego dbano, że jego miękkość wciąż była wyczuwalna, nawet pod obutą nogą. Podłoga była wykładana przepięknymi płytkami imitującymi drewno. Coś wspaniałego... Niby nic nadzwyczajnego, ale ta prostota uderzyła mnie od razu, na dzień dobry.
Ściany były pomalowane na kilka odcieni jakiegoś ciepłego koloru. Niedaleko dostrzegłam recepcję, więc podeszłam bliżej by zarezerwować sobie pokój na jakiś czas. Miałam tylko nadzieję, że będą mieli taką możliwość.
Nagle nie wiadomo skąd wyłoniła się miła młoda pani. Na oko trochę ode mnie starsza, ale chyba nie za wiele.
- W czym mogę pomóc? - no, obsługa też niczego sobie. Pomyślałam, że naprawdę będę się tu dobrze czuć. Uśmiechnęłam się.
- Dzień dobry, chciałabym wynająć pokój jednoosobowy... Na początek na tydzień. - kobieta zaczęła grzebać w komputerze po czym uśmiechnęła się i pokiwała głową.
- Tak, mamy wolne pokoje, bez bliższych rezerwacji... Odpowiada pani parter czy piętro? - zapytała spoglądając na mnie.
- Może być piętro. - odpowiedziałam z takim samym uśmiechem. Uwielbiałam widoki z góry. Byłam pewna, że tutaj będę miała na co patrzeć.
- Pokój 174, proszę, oto karta i klucze. - znów się uśmiechnęła i zaczęła tłumaczyć. - Klucze są do skrzyneczki na listy, gdyby pani taki otrzymała. Taka mała czarna wisi obok każdych drzwi, z prawej strony. Kartę używamy do zamykania pokoju. Może się pani zamknąć od środka jak i wychodząc z pokoju np na śniadanie. Wystarczy przesunąć kartą przez czytnik, znajdujący się tuż obok zamka w drzwiach. - posłała mi kolejny miły uśmiech. Wydawała się naprawdę w porządku.
- Dziękuję pani bardzo. Ile płacę? - trochę bałam się usłyszeć odpowiedź...
- A jest pani u nas pierwszy raz czy któryś z kolei? - zapytała przyglądając mi się, jakby chciała przypomnieć sobie moją twarz. Pokręciłam głowa.
- Nie, nigdy wcześniej tutaj nie byłam. - i znów się uśmiechnęła.
- W takim razie ma pani niejakie szczęście!
- Tak?
- Tak. Każdy gość, który odwiedza nas po raz pierwszy płaci tylko połowę ceny pokoju, a wyżywienie i inne dodatki ma za darmo, całkowicie. - ucieszyłam się niezmiernie. Chyba szczęście zaczynało się do mnie powoli uśmiechać. Niby nic istotnego, ale na sam początek wiele znaczy.
- Cudownie! - powiedziałam rozradowana. - Więc ile wychodzi za tydzień?
- A co pani sobie życzy... - zaczęła mi wymieniać różne zabiegi relaksacyjne i inne pierdoły. No cóż, taka jej praca, ale grzecznie podziękowałam i w końcu stanęłyśmy tylko na pokoju i podstawowych posiłkach. - Tak więc za tydzień wyjdzie dla pani z góry... - szybko coś przeliczyła. - Równe sto dolarów. - nie miałam rozeznania w cenach w Stanach, więc nawet nie miałam pojęcia czy to tanio czy drogo. Miałam jednak trochę pieniędzy, a płacąc tą stówę więcej nie musiałabym płacić tu za nic. Chciałam tylko jeszcze wiedzieć czy ta promocja będzie mnie obejmowała dalej jeśli będę chciała przedłużyć tu swój pobyt.
- Oczywiście! Zależy nam, żeby pani było tu dobrze i żeby kiedyś pani do nas wróciła. - po raz kolejny się do mnie uśmiechnęła. Przemiła osoba.
- A więc bardzo się ciesze, bo zdaje się, że jednak na trochę będę musiała tu zostać. - recepcjonistka ucieszyła się wyraźnie. Wiadomo, im więcej gości i im dłuższy ich pobyt tym większa kasa. To jest nie zmienne na całym świecie. Nagle wstała i pochyliła się w moją stronę.
- Powiem pani w tajemnicy, że nie tylko przyjezdni się u nas zatrzymują. Czasami pojawiają się tu też wielkie sławy, które chcą odpocząć od gwaru. A taki mały hotelik jest dla nich idealny, nikt ich tu przecież nie będzie szukał. Prędzej przecież będą w samym centrum w wielkich molochach. Nawet sam Michael Jackson czasami się tu pojawia. - zdziwiło mnie to.
- Jackson? - powtórzyłam. - Przecież on ma całą swoją warownię i jeszcze mu źle? - kobieta zaśmiała się cicho. - No tak, przecież nikt mu tam nie wejdzie. Chyba nie ma co robić z pieniędzmi...
Powiedzmy sobie szczerze. Nigdy nie miałam dobrego zdania o ludziach, którzy obracali się w Show Biznesie. Kasy mieli jak lodu, mogli z nią robić co chcieli a najczęściej uderzała im do głowy. Uważali się za bogów, których każdy powinien wychwalać, a zwykłych przeciętnych ludzi traktowali jak kogoś niższej kategorii.
- Wielu się tu pojawia, co prawda, nie na co dzień, ale akurat pan Jackson... Powiem pani, że akurat ten człowiek ma naprawdę dość świata, w którym żyje.
- Naprawdę? - zaśmiałam się. Nie znałam człowieka, ale nie zmieniało to faktu, że spał na forsie.
W końcu pożegnałam się z kobietą i pojechałam windą ze swoją jedną walizką na piętro, by zakwaterować się w swoim pokoju. Kiedy w końcu go odnalazłam, zrobiłam z kartą to co poleciła mi recepcjonistka i drzwi natychmiast się otworzyły.
Wewnątrz było naprawdę przytulnie. Wielkie okno umożliwiało piękne widoki i chyba nawet ocean można było dostrzec z oddali. Albo mi się wydawało. Jedyne co wiedziałam o tej lokalizacji to to, że gdzieś nie daleko stąd jest Malibu... Ale gdzie, już nie miałam pojęcia.
Powinnam od razu zabrać się za wysyłanie CV ale byłam tak padnięta, że odłożyłam to na następny dzień. Marzyła mi się już tylko długa kąpiel, jakaś przekąska i długi sen.
Kiedy leżałam już w łóżku w hotelowym szlafroku przykryta lekką kołdrą, przypomniał mi się Jackson. Ciekawe, dlaczego akurat tutaj się zapuszczał, od tego jego Nevercośtam był tu chyba spory kawałek... Nie potrafiłam inaczej o nim myśleć jak tylko ze sarkazmem. Starałam się zawsze nie oceniać ludzi, których nie znam... ale powiedzmy sobie szczerze. Jaki może być człowiek, który może spalić sobie dom, a i tak go to nie obleci?

***

- Mike.
Nic, cisza. Zero reakcji.
- MIKE. - i znów to samo.
- Michael!!! - dopiero kiedy Janet wrzasnęła mi do ucha, ocknąłem się.
- Co się stało? - zapytałem łapiąc się za ucho, które tak brutalnie zaatakowała. Parsknęła śmiechem, po czym rozsiadła się na fotelu, z którego ja wcześniej wstałem.
- Znów zatopiłeś się w przemyśleniach nad swoim życiem? Jesteś prawdziwym Piotrusiem Panem, bracie. - westchnąłem.
- Znów zaczynasz... Przyszłaś mnie znów denerwować?
Moja siostra Janet. Była wyjątkowo roztrzepana, nadpobudliwa i uwierająca. Ale była kochaną siostrą. Razem z La Toyą były najmłodsze. Ale Toya przynajmniej była ogarnięta. Trochę.
- Wiesz, że ja zawsze lubię cię denerwować. - uśmiechnęła się. - Rozchmurz się. Dzień zapowiada się wspaniale!
- Zapowiadają burzę. - nie wiedziałem co ją tak nakręcało, że miała taki dobry humor.
- E tam. - machnęła ręką marszcząc nos. - Zawsze coś zapowiadają, a potem i tak wychodzi co innego. Może przejechalibyśmy się do miasta?
- Nie mogę, mam mnóstwo pracy. Dobrze wiesz. - przewaliła oczami. Cała ona.
- Jeśli zrobisz sobie dzień wolnego... Co ja mówię, jedno popołudnie, to nikt od tego od razu nie umrze. - upierała się.
- Od razu może nie. - mruknąłem wyciągając ją z fotela, by wrócić na swoje miejsce i do pracy.
- Mike. - jej głos nagle się zmienił. Stał się bardziej... poważny. Spojrzałem na nią. - Musisz zacząć wychodzić z domu. Udowodniłeś całemu światu, że się mylił. Nie możesz się teraz chować.
- Nie chowam się, Jan. Ja pracuję, czego nie zauważyłaś. - powiedziałem wskazując na moje notatki. Próbowałem dopracować ostatnie takty melodii do nowego utworu. Wybitnie mi  w tym nie pomagała jej osoba.
- Pracujesz nad nową płytą, rozumiem. Wszyscy to rozumiemy. - przykucnęła przy mnie. - Ale zachowujesz się jak zombie. - uśmiechnąłem się. Ni z tego ni z owego przypomniało mi się jak nagrywaliśmy teledysk do kawałka 'Thriller'... Wtedy jeszcze byłem wolny.
Kiedy zobaczyła, że się uśmiecham sama się zaśmiała.
- Wstawaj! - skoczyła nagle na równe nogi. Popatrzyłem na nią zdezorientowany. - No dalej!
- Ale o co ci chodzi? Janet! - zaczęła wyciągać mnie w fotela.
- Jedziemy na miasto! Nie ma, że boli. Musisz wyjść pooddychać świeżym powietrzem, jeszcze trochę i zrobisz się przezroczysty! - parsknąłem śmiechem.
- Raczej mi to  nie grozi.
- Taki jesteś pewny? - podskoczyła od okna i otworzyła je na oścież. - Zobacz jaka piękna pogoda. Grzech siedzieć w domu na dupie!
- Jestem w studiu. - przypomniałem jej.
-  To tym bardziej. - znów machnęła ręką. - Idziemy i bez dyskusji. Musisz w końcu zacząć żyć. Nie tylko egzystować.
- Janet... - westchnąłem.
Nie dało się jej przekonać. Zgodziłem się w końcu i pozbierałem wszystko wychodząc razem z nią. Wystawiając przysłoniętą twarz maską do słońca poczułem się trochę lepiej. Może rzeczywiście ta ciepła pogoda utrzyma się dłużej i może w moim sercu zagości coś podobnego.

czwartek, 7 kwietnia 2016

Prolog.

Zaczynam  od krótkich informacji wstępnych, o których zapomniałam wspomnieć w poście powitalnym.
Otóż, całe opowiadanie będzie prowadzone z perspektywy obydwu głównych bohaterów, czyli Donaty i oczywiście Michaela. Zawsze byłam ciekawa, czytając inne opowiadania, nieważne jakiej tematyki, co w tej samej chwili myśli i czuje ten drugi, tak więc będę się starała w miarę równomiernie przedstawiać ich punkty widzenia w każdym poście. Pewne fakty będą też poprzestawiane i poprzesuwane w czasie. Niektóre rzeczy będa może trochę naciągane, ale nie jestem przecież ekspertem od wszystkiego. :)
Nie mam wizji ile rozdziałów będzie posiadał ten blog, mam nadzieję, że trochę. Zachęcam też oczywiście każdego o pozostawienie tu po sobie śladu w postaci komentarza, co niezwykle motywuje do dalszego pisania. Mój ostatni blog umarł śmiercią naturalną właśnie dlatego, że mało osób pozostawiało po sobie takie właśnie 'łapki'. :) Mam nadzieję, że znajdą się osoby, które zechcą to zrobić.
Zapraszam do czytania. ;)

***

Donata

Nic już nie trzymało mnie w tym kraju. Nigdy nie było w nim poczucia bezpieczeństwa, nikt nie mógł być pewny swojego jutra. Każdy z obawą patrzył wieczorami na zachodzące Słońce, zastanawiał się, co mu przyniesie następny dzień. Rodziny ostatkami utrzymywały się na powierzchni społeczeństwa, próbując wyżyć jakoś z marnych groszy, które otrzymywały z 'pomocy'. O prace było trudno, bez odpowiednich znajomości było wręcz nie możliwe znalezienie jakiekolwiek godziwej roboty. Wszędzie pozakładane klity, w małych miejscowościach jak ta, w której mieszkałam przez prawie całe życie, nie było miejsca dla nowych. Wszyscy się znali i trzymali się stołków rękami i nogami, byle by ich tylko nie stracić. Z jednej strony było to zrozumiałe. Emeryci dorabiali jak mogli, bo nawet te ich emerytury nie starczały nawet na dwa tygodnie. Zdarzały się też przypadki skrajne. Totalna znieczulica ludzka.
Nie mogłam się z tym pogodzić, ale sama też musiałam szukać zatrudnienia. Jak w wielu rodzinach i w mojej się nie przelewało, a więc każdy grosz się liczył. Mój ojciec odkąd stracił pracę, nie mógł znaleźć nowej, a nie był też jakiś szczególnie młody. Mama chora na serce... nie było w ogóle o czym mówić. Oczywiście, dla urzędników nie było problemy. Także i tacy, którym się kiedyś poszczęściło i dzisiaj mieli jako taki zapewniony byt na starość uważali, że mamy dobrobyt. Za każdym razem, kiedy tacy goście nas odwiedzali wyłaniały się sprzeczki, kiedy było lepiej, teraz czy za komuny?
Sama tylko wzdychałam słysząc jakie poważne mają rozterki. Co z tego, że jest towar, jeśli nie mam pieniędzy, żeby go kupić? Polska od dawna była już rozsadzana od środka, ale nie można było narzekać. Człowiek by od tego zwariował.
Cieszyłam się każdym zajęciem, jakie udawało mi się złapać. Dosłownie każdym, choćby mało dochodowym, ale jednak. Miałam przy sobie wszystko co potrzebowałam i kochałam najbardziej. Rodziców przede wszystkim i cudownego chłopaka, z którym byłam już pięć lat. O tyle lat był ode mnie starszy, a poznaliśmy się, kiedy jeszcze chodziłam do szkoły, mając piętnaście lat. Dziś mam dwadzieścia i właśnie siedzę w samolocie w drodze do Los Angeles.
Dlaczego? Powód był prosty. Ten cudowny chłopak, z którym byłam już tak długo, okazał się być po prostu dupkiem. Można by sądzić, że w tym wieku chłopacy powinni miec już co nie co poukładane w głowie, ale on, mając te dwadzieścia pięć lat, we łbie miał tylko cycki. Szkoda, że nie wiedziałam tego wcześniej, zanim zdarłam kołdrę z niego i zdziry, którą pukał chwilę wcześniej, zanim wparowałam do środka.
Było błaganie, przepraszanie... Ale co tu wybaczać, kiedy nie ma już nic, co można by razem budować? Po prostu spakowałam się, wzięłam zaoszczędzone pieniądze i lecę do Nowego Świata z nadzieją na lepsze życie. Zdawałam sobie sprawę, że będzie mi na początku bardzo trudno. Nie znałam tak nikogo, nie miałam sie u kogo zatrzymać, ale pocieszałam się, że doskonale znam język angielski więc na pewno nie zginę. Pragnęłam tylko jednego. Na początek jakaś praca, by móc wynająć jakiś pokój, a potem to już się jakoś wszystko powoli ułoży. Miałam też nadzieję, na udaną legalizację pobytu w Stanach, tak by móc już tam pozostać na stałe. Z tego co zdążyłam się dowiedzieć, będę mogła pozostać tam tylko około pół roku, może dłużej, jeśli znajdę stałą pracę. Później będę mogła zalegalizować pobyt na stałe. Nowo przybyłym było bardzo ciężko utrzymać się tam na powierzchni. Prawo było bardzo rygorystyczne. W końcu ludzie są mądrzy na swoją stronę. Państwo nie będzie utrzymywać imigrantów bez końca.
Chciałam tylko móc żyć tak by niczego nie żałować. Znaleźć prawdziwą miłość, kogoś, kto będzie miał mnie w swoim sercu przez całe życie i jeszcze dłużej. Nie chciałam wracać do Polski, kraju w którym nic mnie nie czekało, prócz zmartwień. Kochałam jednak ten kraj, a była to miłość bardzo trudna. Kochałam rodowitą ziemię, ale nienawidziłam społeczeństwa, które było zepsute. Miałam nadzieję, że ludzie w Ameryce mają więcej oleju w głowie.
Tak więc, kiedy zobaczyłam zbliżające się miasto, a megafony oznajmiły podróżującym, że za chwilę przystąpimy do lądowania, uśmiechnęłam się. Nareszcie znalazłam się tam gdzie sobie wyznaczyłam. Dotarłam do pierwszego celu swojej drogi. Jaki będzie drugi? Praca. Potem jakiś kąt. Planowałam zatrzymać się na początek w hotelu, w końcu nie miałam tu nikogo. Ale najlepiej jest rzucić się na głęboką wodę. To najlepsza szkoła życia.
Było już ciemno, kiedy opuszczałam płytę lotniska w zamówionej taksówce. Światła migotały po obu stronach drogi jak świetliki, rozmazywały się jakby ktoś poprzecierał je palcem, w moim kraju nigdy czegoś takiego nie widziałam. Tylu lamp, sygnalizacji... W pierwszym zderzeniu z takim czymś można dostać zawrotów głowy. Wszystkie szyldy galerii handlowych, sieci firm, moteli, hoteli... Wszystko migotało w oczach, w ciemności rozświetlając ją lekko. Poczułam się, jakby te światełka były takim moim światełkiem w tunelu. Miałam nadzieję, że na końcu tego tunelu będzie coś naprawdę dobrego.

***

Michael

Siedzę w studiu. Jak zwykle o tej porze. Za oknami sali nagraniowej jest już zupełnie ciemno. Jakiś samolot przeleciał dość nisko w kierunku najbliższego lotniska. Zawsze wtedy podchodziłem do okna i wpatrywałem się w niego, zastanawiając się, kogo znów tu przywiał los. A może to ktoś wraca? Do rodziny, do dzieci... Swoich dzieci...
Miałem wszystko. Sławę, pieniądze, urodę, co najważniejsze, rodzinę, ale... Nigdy nie udało mi się spełnić jednego marzenia. Tak naprawdę... największego. By mieć własną rodzinę. Gromadkę dzieci, które przybiegałyby z każdą nową zabawką, by się nią pochwalić, z rysunkami, które same namalowały... Ich uśmiechnięte buzie... Płacz w nocy... I kochająca kobieta. Taka, która podoła temu wszystkiemu co mnie otacza.
Większość ludzi zawsze mi powtarza, że powinienem zrobić to co, robią inni w moim fachu. Piosenkarz zwykle żeni się z piosenkarką. Miałem żonę, córkę piosenkarza. Lisa Presley... Od rozwodu minęły już dwa lata. Ułożyła sobie życie na nowo. Byłem z tego powodu bardzo zadowolony, życzyłem jej tego z całego serca. Sam jednak nie potrafiłem stworzyć sobie takiej ostoi. Nie wiedziałem dlaczego.
Może coś było we mnie nie tak. Może posiadam jakąś głęboko ukrytą wadę, która potem wychodzi... A może po prostu nie ma dla mnie szczęścia na tym świecie. Może żyję tylko po to, by dawać radość innym? Jestem dla całego świata, ale nikogo nie ma dla mnie... Byli tylko moi rodzice, i rodzeństwo, w tym chyba najgorszym okresie mojego życia. Bądź co bądź, z tego właśnie zrodziła się moja ostatnia płyta. Włożyłem w nią naprawdę dużo pracy i serca, ale i pomyślunku. Spodziewałem się, że rozumni ludzie, którzy dodatkowo mają otwarte serca, zrozumieją ukryty przekaż w każdej piosence i każdym klipie do niej nagranym. Ile cierpienia i upokorzenia musiałem znieść.
Myślę, że to co się stało, ten cały proces, miał na mnie ogromny wpływ... Na którego człowieka by nie miał... Ale ja... Myślę, że pozostanie to już we mnie na zawsze. Nie potrafiłem jednak zwątpić w świat i ludzi. Przecież na świecie żyje tylko dobrych i pięknych istot. Jedna szkarada nie jest w stanie tego zepsuć. Być może ktoś mi powie, że jestem naiwny. I być może, że będzie miał rację. Ale taki już jestem. Bez tego nie zaszedłbym tak daleko.